czol1050c

wzor

TRASA: (03 sierpnia – 19 sierpnia 2007)

WARSZAWA – KRAKÓW – KOSICE – MISKOLC – DEBRECZEN – NIYREBRANY – VALEA LUI MIHAI – SATU MARE – SAPANTA – SYGIET – SACEL – BORSA – PRISLOP – MOLDOVITA – SUCEVITA – PLESA – GURA HUMORULUI – VORONET – SUCEAVA – BUZAU – BRAILA – TULCEA – CONSTANCA – MAMAIA – CETATEA HISTRIA – MANGALIA – BUCURESTI – SINAIA – ROSNOV – BRAN – BRASOV – SIGHISOARA – SIBIU – CLUJ-NAPOCA – ORADEA – BORS – MISKOLC – KOSICE – KRAKÓW - WARSZAWA


3 SIERPNIA (PIĄTEK – DZIEŃ 1)

WARSZAWA - KRAKÓW

Naszą podróż rozpoczynamy w ekspresie, który wyruszył z Warszawy o 19.05 do Krakowa. Na miejscu byliśmy przed 22 i o godzinie 22.36 wsiedliśmy do pociągu Cracovia relacji Kraków – Budapeszt. W trakcie przygotowań stwierdziliśmy, że skorzystamy z porad przeczytanych na licznych forach i kupimy bilety na raty, omijając tym samym taryfy międzynarodowe. Czyli ruszamy będąc w posiadaniu biletów do Koszyc (w dwie strony około 166 PLN) i na tej stacji, gdzie pociąg miał mieć 20 minutowy postój, mieliśmy nabyć kolejne bilety. Towarzyszyła nam w tym pierwszym etapie podróży para słowacko-polska (Zuzana i Daniel), którzy przylecieli z Walii, gdzie pracują już od wielu lat, aby odwiedzić rodziców i teściów. Nawiązaliśmy miłą towarzyską rozmowę i bardzo przyjemnie upłynął nam czas do Koszyc, gdzie nowi znajomi opuścili pociąg. Dalej jechaliśmy już będąc sami w przedziale.

 


4 SIERPNIA (SOBOTA – DZIEŃ 2)

KRAKÓW – KOSICE - MISKOLC

Pociąg miał mieć postój w Koszycach ale się spóźnił i w efekcie nie ryzykowaliśmy zakupu biletów przez 3 minuty. W efekcie doszło do pertraktacji z konduktorem i nawet zapłaciliśmy za odcinek Kosice – Hidasnemeti mniej niż w kasie (około 100 SSK – przy cenie wywoławczej 260 SSK). Na granicy słowacko-węgierskiej znowu mieliśmy problem, ponieważ kontrola paszportowa uniemożliwiała zakup kolejnych biletów (Hidasnemeti – Miskolc). Oczywiście, gdy tylko konduktorzy pojawili się w pociągu zgłosiliśmy chęć nabycia papierków umożliwiających przejazd. „Noł problem, noł problem, przyjdę do was później” – no i przyszedł gościu przed Miskolc… Wyciągnął tekturkę (taką jak oprawka zeszytowa) i pośród licznych obliczeń zmieścił i cyferki dla nas. Zaczęło się obliczanie! Początkowo wyszło mu ponad 7000 FT (około 100 PLN za 60 km), później zszedł do nieco powyżej 6000 FT – a że byliśmy w posiadaniu informacji ze strony internetowej węgierskich linii kolejowych to wiedzieliśmy jaka jest faktyczna cena biletu (1050 FT/os.). Ale nie: „kara 2000 FT od osoby” – wskazał na jakieś „eger-szeger” w swojej książeczce, gdzie rzeczywiście było „eger-szeger” + 2000 i jeszcze dodał „internacjonale”… Korzystał przy tym ze swojego szybkoliczącego kalkulatorka, obliczając w jedną i drugą stronę ciągle wychodziło mu za dużo. No i tak sobie miło dyskutowaliśmy, a pociąg powoli zbliżał się do naszej końcowej stacji. „Forinty czy euro?” (mieliśmy jeden banknot 10000 FT) – no i stanęło na tym, że konduktor zgodził się łaskawie na naszą propozycję 4000 FT W efekcie poleciał do innego wagonu szukać jakiś drobnych i wydał nam z dziesięciu „aż” siedem tysięcy i schował do kieszeni resztę (3000 FT). A tą różnicę - 900 FT - zapłaciliśmy najprawdopodobniej za poradę, gdyż przemieniony pan – już teraz przesympatyczny – spędził z nami ostatnie 10 minut podróży do Miskolc i tłumaczył nam jak mamy dalej jechać, gdzie kupić bilety i jakie liczby obstawić w totka (ostatnie to chyba akurat nadinterpretacja z naszej strony).

MISKOLC – DEBRECEN - NYIREBRANY

I tak o godzinie 7 rano dotarliśmy do Miskolc. Wszystko, oprócz opłat za bilety, przebiegało według wcześniej rozpisanego planu. Następny pociąg ruszył pół godziny później do Debrecen. W ten sposób przejechaliśmy ponad 100 km luksusowym, cichutkim pociągiem intercity (po około 3000 FT od osoby). W pociągu próbowaliśmy dowiedzieć się o której godzinie zawitamy w Debrecen, ponieważ następny pociąg do granicy węgiersko-rumuńskiej miał odjechać 4 minuty po naszym przyjeździe. Zdziwiona pani konduktor uśmiała się tylko z kolejnego naszego pytania, które dotyczyło peronu odjazdu naszego ostatniego węgierskiego pociągu. Jak się okazało później udało nam się zdążyć na pociąg do Nyirebrany, który okazał się nie lada atrakcją. Wyglądał na nieco większy niż tramwaj a na końcu, gdzie szybko się przesiedliśmy, miał punkt widokowy. W ten oto sposób blisko 45 minutową podróż do Rumunii z Debrecen spędziliśmy w jadącym po prostych jak strzała torach oryginalnym pociągu.

NYIREBRANY – VALEA LUI MIHAI

Z Nyirebrany pozostało nam już jedynie kilka kilometrów do granicy. Zarzuciliśmy sobie plecaki i w drogę. W tym marszu towarzyszyła nam sympatyczna babcia, która była współpasażerską pociągu. Wedle jej „rozkazu” szliśmy po prawej stronie i machaliśmy aby złapać jakiegoś stopa. Spacerkiem dotarliśmy do kontrolnego punktu. Strażnicy nie mają tu zbyt wiele pracy, ponieważ tylko lokalnie można przekroczyć tu granicę. Ruch tranzytowy skierowany jest w okolicę Oradei i Arad. Po przestudiowaniu naszych danych strażnicy wpuścili nas do kraju, który miał być naszym domem przez następne dwa tygodnie.
Na początek sesja zdjęciowa przy fladze Rumunii, przestawienie zegarków o godzinę do przodu i pięknym tunelem drzewnym udaliśmy się w kierunku Valea Lui Mihai. Do tej miejscowości, a dokładniej do stacji kolejowej, gdzie mieliśmy pociąg za około godzinę, mieliśmy dotrzeć stopem. Machamy, machamy, machamy i nic. Po piętnastu minutach zaczęliśmy nieco śmielej poruszać się w kierunku dworca. Aż tu nagle caravaning na horyzoncie. Mnóstwo wozów, ciągną jeden za drugim. Łapiemy i nic – jeden, drugi, trzeci… Aż tu nagle jeden się zatrzymuje i przyjmuje nas na pokład. W ten sposób poznaliśmy Roberto i jego małżonkę – czyli naszych wybawców i towarzyszy podróży. Szybko przez CB Radio nawiązaliśmy również dialog z innymi wozami. W ten sposób zostaliśmy adoptowani przez Włochów i ruszyliśmy z nimi w trasę. W sumie jechało osiem samochów i ponad 20 osób. Porozumiewaliśmy się po angielsku – Roberto czasami tylko tłumaczył żonie i ewentualnie z włoskiego na angielski, ale dogadywaliśmy się bez problemu. Okazało się, że Włosi również chcą dojechać do Sapanty i tam nocować. Co za radość!! Trzeba mieć trochę szczęścia, szczególnie w podróży!

VALEA LUI MIHAI – SATU MARE – SAPANTA

W Valea Lui Mihai zatrzymaliśmy się na trochę aby wymienić pieniądze i wykupić winiety, to znaczy żeby wszyscy Włosi się w nie zaopatrzyli. Początkowe kilometry trasy nie były zbyt imponujące. Wręcz przeciwnie – ubóstwo, dużo Romów, ruiny, dziury w drodze. Wyglądało to na drugi świat. Powoli i pogoda dostosowała się chyba do tych krajobrazów, ponieważ się zachmurzyło i zaczęło delikatnie kropić. Po drodze nic ciekawego nie można było zaobserwować. Jedynie co kilkaset metrów rozstawione były stragany z owocami, a w szczególności przeważały arbuzy. Dosyć szybko pokonaliśmy ten nizinny teren aby dotrzeć do Carei (ciekawa cerkiew?) i ruszyć w kierunku Satu Mare.
Deszcz coraz bardziej dawał znać o sobie. Włosi nie zamierzali zatrzymywać się w Satu Mare, więc dostosowaliśmy się do nich i nie zamierzaliśmy zrezygnować z podróży aż do Sapanty. W porze obiadowej zatrzymaliśmy się na parkingu w Satu Mare i zjedliśmy włoski obiad. Żona Roberto przygotowała pyszne [spaghetti Pesto] a kolejni włosi zaprosili nas do swojego samochodu na włoską kawę i czekoladę. Co za życie! Czuliśmy się gośćmi pełną gęba. Wszyscy nas życzliwie i serdecznie traktowali! Po tych uroczo spędzonych chwilach ruszyliśmy w dalszą drogę. Na mapie to tylko kawałek, może 100 km, ale okazało się że trasa wiedzie licznymi serpentynami, a wokoło roztaczały się cudowne krajobrazy. Tak właśnie wyglądała nasza droga do Sapanty. Jechaliśmy bardzo długo. A my jednocześnie walczyliśmy ze snem – w końcu od godziny 7 zeszłego dnia nie zmrużyliśmy oka… Sława miała trochę wygodniej – mogła położyć się na kanapie – a ja siedząc na przednim fotelu próbowałem zwalczyć sen i korzystać z piękna przemierzanej drogi.
Dotarliśmy do Sapanty. Deszcz lał już na całego, ale wspólnie, całą ekipą, wybraliśmy się na zwiedzanie wesołego cmentarza. To jedyne takie miejsce w Europie (może i na Świecie?!). Nagrobki wymalowane przez miejscowego artystę przedstawiały profesje, życie lub śmierć pochowanych tu osób. Znalazły się i tragiczne historie wśród krzyży – jak wypadek samochodowy, śmierć od strzału w głowę. Deszcz nieco skrócił czas zwiedzania i osłabił nasze chęci, więc już po pół godzinie byliśmy w miejscu noclegowym – camping nad strumykiem w Sapanta. To zaledwie dwa kilometry dalej, na końcu wsi.
Ponieważ deszcz nie zachęcał nas do rozbijania namiotu wybraliśmy sobie jeden z domków i tam postanowiliśmy wypocząć bo tej ciężkiej, ale jakże emocjonującej, podróży z Polski. (50 RON) Domek numer 4 okazał się nad wyraz dziki. Na ścianach widniała tapeta „safari”, dlatego też długo się nie zastanawialiśmy i nawet brak możliwości zamknięcia drzwi nie zniechęcił nas do spędzenia nocy wśród dzikich zwierząt. Sprawdziliśmy jeszcze czy pozostałe domki mają sprawne zamki i w efekcie trzeba było ratować zwiadowcę z opresji bo coś się zacięło w sąsiedniej chatce. Pozostała ucieczka przez okno z tego chwilowego więzienia.
W pobliskiej restauracyjce kupiliśmy pierwsze piwa rumuńskie – Ursus i szykowaliśmy się do odpoczynku. Wczesna godzina, było dopiero przed 20, nie wpłynęła na nas mobilizująco do imprezowania z mieszkańcami campingu.

 
 
Na granicy węgiersko-rumuńskiej w Nyirebrany Z naszą włoską "rodziną" przy obiedzie
Cerkiew w Carei - tylko przejazdem W stronę Satu Mare
 
 
Wesoły Cmentarz w Sapanta Również

5 SIERPNIA (NIEDZIELA – DZIEŃ 3)

SAPANTA – SYGIET – SACEL

Zmęczenie dało znać o sobie i… obudziliśmy się w niedziele ciut świt – o 9. Włochów już nie było, a my mimo długiego snu nie czuliśmy się za bardzo wypoczęci. Zjedliśmy śniadanie pod daszkiem w pobliżu strumyku, z pięknymi widokami na okolicznie wzniesienia i powoli zaczęliśmy się szykować do dalszej drogi.
Zarzuciliśmy plecaki i w drogę. Mijaliśmy sporo zwierząt puszczonych wolno – krowy, owce i mnóstwo psów. Doszliśmy do Sapanty, na główną ulicę i w momencie przekraczania granicy miejscowości udało nam się złapać stopa (oczywiście Dacia). Okazało się, że nie byliśmy jedynymi podróżnikami korzystającymi z usług szofera. Rumuński młodzieniec był naszym tłumaczem i dzięki temu kierowca udzielił nam przy okazji kilku rad dotyczących naszej podróży w kierunku malowanych monastyrów. Wedle porad dalej mieliśmy pojechać autokarem. Zapłaciliśmy za stopa tyle ile zażyczył sobie kierowca (10 RON) i mieliśmy jeszcze dużo czasu do autobusu jadącego w kierunku przez nas obranym. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu kantorów (wszystkie zamknięte w niedziele) a następnie siedzieliśmy na ławeczce w centrum i obżeraliśmy się naszym pierwszym rumuńskim arbuzem. Zaczepiała nas śmieszna babulinka, której nie przeszkadzały bariery językowe. Czarna odświętna spódnica i ozdoba koszula świadczyła z pewnością o niedzielnej świętobliwej powadze.
Czekamy i czekamy na upragnioną godzinę 14, żeby ruszyć w drogę. Godzinę odjazdu autokaru potwierdzaliśmy kilka razy i wszyscy napotkani ludzie potwierdzali nasze informacje. I przyjechał… przed 15. Co najśmieszniejsze, gdy zgłosiliśmy zamiar kupna biletów, kierowca oznajmił, że nie jedzie dziś do ostatniej miejscowości znajdującej się w rozkładzie, tylko przemierzy dziś pół trasy. No to się delikatnie zdenerwowaliśmy. Nie dość, że czekaliśmy na tej autobus trzy godziny to jeszcze nie jedzie tam gdzie ma jechać! No to może na dworzec kolejowy?! Rozłożyliśmy mapę i zdecydowaliśmy się jednak na podróż autokarem do Sacel (czyli ostatni – środkowy przystanek w rozkładzie jazdy- 7 RON/os.). Zmiana planu okazała się kapitalnym rozwiązaniem. Dzięki temu załapaliśmy się na bardzo przyjemną podróż. Oprócz pięknych widoków na odświętne w tym dniu wsie (babcie ubrane tak jak nasza zadziorna z Sygietu), rzeźbione wzory na drewnianych bramach, estetyczne wyżynne krajobrazy to również atmosfera w autokarze była niczego sobie – a to za sprawą rumuńskiej muzyki disco (sporo razy w piosenkach powtarzało się słowo „polita”). Mijaliśmy monastyr w Borsana i cerkiew w Ieud, niestety tylko mijaliśmy, ale mimo to ta wycieczka sprawiła nam dużo frajdy. Na miejscu – w Sacel – po kilku minutowym tłumaczeniu kierowcy w języku migowo-rumuńsko-obcym (mieliśmy rozmówki polsko-rumuńskie) zostaliśmy podwiezieni do szosy, skąd pozostało już tylko około 30 km do Borsa).

SACEL – BORSA – PRISLOP

Jak tylko na horyzoncie pojawiała się Dacia wstępowały w nas pozytywne przeczucia. Tak też było i tym razem. Po 5 minutach łapania okazji zatrzymał się młody Rumun w Dacia pick-up i po wrzuceniu plecaków na tył ruszyliśmy w dalszą drogę. Trochę z nim pogaworzyliśmy ale znajomość języków obcych w tym regionie Rumunii nie jest zbyt dobra, więc i tym razem kontemplowaliśmy w milczeniu mijane przez nas krajobrazy. Zagadaliśmy kierowcę jeszcze o jakiś punkt wymiany waluty w Borsa i otrzymaliśmy zapewnienie, że uda się to bez problemów. W efekcie na miejscu koleś wyciągnął plik banknotów i spytał się ile chcemy wymienić! No i w ten sposób po przystępnym kursie wymieniliśmy trochę unijnej waluty pozostawiając comission jako zapłatę za stopa.
Borsa – enklawa dla turystów w tej części Rumuni. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero gdy łapaliśmy stopa… ale po kolei. Mając gotówkę trzeba było kupić jakiś alkohol, no i jedzenie też. Wchodząc na raty do sklepu każdy sobie coś mógł wybrać. W perspektywie mieliśmy nocleg na przełęczy w schronisku, dlatego też z obawy o nasze zdrowie podczas zimnej nocy zakupiliśmy oprócz prowiantu także wina rumuńskie (tak na spróbowanie). Zadowoleni perspektywą uczty wieczornej w schronisku ruszamy w stronę przełęczy. Idziemy, idziemy i nic. Nikt nie chce się zatrzymać. Kierowcy sugestywnie albo wskazują na swoje siedzisko, że daleko nie jadą, albo grożą nam palcem w geście „nu, nu, nie zabierzemy was”. Z licznych atrakcji, które mijaliśmy przez te pół godziny drogi warto odnotować siusiu przy drodze i wesele (kiedyś słyszeliśmy o tym że zapraszają turystów). A my dalej i dalej, aż w końcu udało nam się złapać stopa, który jechał do kompleksu turystycznego Borsa (5 km dalej). A tam drogi się rozchodzą i podziękowaliśmy grzecznie – oczywiście po rumuńsku – i ruszyliśmy w swoją stronę. Czas na pamiątkowe zdjęcia, krótki filmik… i mamy podwózkę. Tym razem nie była to Dacia ale znajomość trasy ewidentnie wskazywała na doskonałą znajomość trasy (10 RON). Kierowca nie zwalniał na zakrętach a serpentyny pokonywał z ogromną gracją. W środku oprócz nas była cała rodzinka rumuńska. Dzieci zajmowały w sumie jedno miejsce, więc mieliśmy sporo przestrzeni aby okręcać się i wiercić oraz nie stracić żadnego widoku. A było cudownie, pięknie, rewelacyjnie!
No i po kwadransie byliśmy już na przełęczy. Przywitały nas dzieci romskie sprzedające w kubeczkach jednorazowych jagody (następnego dnia zastanawialiśmy się czy dziś również są one świeże, skoro wieczorem wracali z całym wiaderkiem). Prawdziwy górski klimat, można tu odetchnąć pełną piersią. Cabana Alpina i jakiś pensjonat, pole namiotowe, brama do gór i po drugiej stronie powstająca atrakcja turystyczno-religijna – monastyr w budowie. Okazało się, że w schronisku brak jest wolnych miejsc, więc skorzystaliśmy z darmowego pola namiotowego, na którym rozbitych było sporo namiotów zamieszkanych przez rodziny węgierskie. Urządzili sobie oni tam jakiś obóz skautów, zabawy, gry i oczywiście hulanka starszyzny. Ale było nastrojowo i przyjemnie.
Rozbiliśmy się w rogu ogrodzonego terenu i czmychnęliśmy na jakąś wyżerkę do schroniska. Ciorba jak rosołek i czaj jak herbata z jedynki (jakaś owocowa) ale i tak było pięknie. A na ścianach jadalni – dzik na serwecie i liczne trofea z polowań. Podjedliśmy jeszcze na zewnątrz pod wiatą i skosztowaliśmy pierwszego wina – trochę zaszumiało w głowie. W schronisku zaczepiła nas para polaków I. i K. (czy aby nie znamy wyników Kubicy?!). Umówiliśmy się na później i tak właśnie spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór polonii w Rumunii, u stóp Petrosul (myliła mi się ciągle ta nazwa z miejscem noclegu – Prislop). Wina, nalewka (Cherry Angela) i piwa – czyli o poranku nie było aż tak wesoło. Pod daszkiem siedzieliśmy do póki agregator nie przestał zasilać okoliczny teren w prąd, po czym przenieśliśmy się do samochodu naszych nowych znajomych. Przegadaliśmy kilka godzin i rozeszliśmy się do swoich apartamentów ciut po północy (chyba). My do namioty a nasi towarzysze do ciepłego, suchego pokoiku w pensjonacie.

 
Stołówka na campingu w Sapanta
Camping w Sapanta i nasz domek nr 4
 
 
Strumyk na Campingu w Sapanta W stronę głównej drogi
 
 
Wzgórze w pobliżu Sapanty
Czekając na autobus w Sygiet M.
 
 
W wesołym autokarze w kierunku Sacel
Śmieszna Babuszka jako współpasażer
 
 
Na polu namiotowym przy schronisku w Prislop Dekoracja ściany w Cabana Alpina (Prislop)
 
 
Widok z namiotu w Prislop Nowa cerkiew w starym stylu na przełęczy

6 SIERPNIA (PONIEDZIAŁEK – DZIEŃ 4)

PRISLOP – MOLDOVITA

Deszcz rozhulał się na dobre w nocy. Test nasz namiot przeszedł na… Szkoda gadać – zirytowani kałużami i zamoczonymi rzeczami nie zamierzaliśmy zbyt długo biadolić nas swoim losem i przystąpiliśmy do realizowania planu dnia. Ponieważ była już godzina 9 ruszyliśmy w stronę Cabany aby skorzystać z umówionego dzień wcześniej prysznica. Może przesadzona jest ta górnolotna nazwa ale rzeczywiście woda była cieplutka i polewało się ją z góry – oprócz tego trzeba było się skulić bo miejsca było dokładnie 1m x 1m x 1m. W takim właśnie sześcianie, skoszonym jeszcze dodatkowo od strony spadzistego dachu, mieliśmy niewątpliwą przyjemność zaznać kąpieli. Więcej takich atrakcji a mięśnie brzucha nie będą potrzebowały żadnego ćwiczenia aby wyrzeźbić się w kaloryfer. Zeszliśmy na dół i zamówiliśmy sobie zestawy obiadowe. Ciepły posiłek (po ciepłej kąpieli) i to jeszcze w górach odgania złe duchy no i przede wszystkim kaca. Aby już go całkowicie wykluczyć ruszyliśmy po śniadaniu na spacer w góry. Nasi współbiesiadnicy z poprzedniego wieczoru już sobie pojechali… no i zabrali ze sobą nasz korkociąg (jak to czytacie to prześlijcie pocztą ;)
Spacer był bardzo przyjemny. Poznaliśmy oprócz flory także faunę (ślicznego pieska, który towarzyszył nam w spacerze oraz świnki – w tym jedna chyba się rozchorowała). Po powrocie zebraliśmy się wyruszyliśmy na trasę.
Pierwsze machnięcie i już! Mamy podwózkę do Moldovity! Do tego malowanego monastyru również kierowali się nasi dobroczyńcy z Francji. Oni na nocleg a my na zwiedzanie. I tak podróżowaliśmy serpentynami i rozkopanymi drogami. Ale za rok już będą na pewno śliczne drogi. Ponad 100 km pokonaliśmy w jakieś trzy godziny i dzięki temu mieliśmy okazję porozmawiać trochę po francusku. Bardzo przyjemni i gościnni ludzie (poczęstunek w samochodzie) podwieźli nas pod sam monastyr. Abstrahując – no którzy turyści nie są sympatyczni?! No nie wiem, nie znam!

MOLDOVITA – SUCEVITA

Od razu się zakochaliśmy w tym miejscu. Piękno, powaga, religijny nastrój, wszystko co jest stworzone do kontemplacji. Pierwszy malowany monastyr okazał się ucztą dla duszy. Zgodnie z przewodnikiem prześledziliśmy cały kompleks i napojeni wrażeniami ruszyliśmy dalej.
Pora obiadowa skusiła nas na zakupy kapanosów, bułki i pomidora w pobliskim sklepie. Przycupnęliśmy sobie na trasie wiodącej do Sucevity (drugi malowany monastyr w naszym planie) i skonsumowaliśmy rarytasy. A dookoła nas te biedne, wystraszone stworzenia. Liczba bezdomnych zwierząt w Rumunii jest z pewnością kolosalna. Tym razem nie dość że wygłodzone, wystraszone to jeszcze kalekie . I jak tu nie odjąć sobie kabanosa od paszczy?! Nakarmiliśmy czym się dało i przystąpiliśmy do łapania samochodu – najlepiej Dacii. Gdy na horyzoncie pojawił się wóz mojej ulubionej marki (rumuńskiej) nie musieliśmy zbyt gwałtowanie machać. Mimo, że w samochodzie siedziały już trzy osoby to i dla nas znalazły się miejsca. Bagaże na swoje miejsca i jedziemy. Ale było wesoło! Możemy jedynie żałować braku znajomości języka rumuńskiego bo kierowca był takim gadułą i opowiadał coś z taką pasją, że pasażerowie rumuńscy tylko się chichrali. Droga kolejny raz okazała się bardzo kręta i stroma. Kilkunasto minutowy postój, który zaliczyliśmy, był wynikiem jakiegoś wypadku. Stworzył się spory korek ale służby porządkowe sprawnie poradziły sobie z wyciąganiem samochodu z rowu. I dojechaliśmy do Sucevity (znowu za darmo).
A tu jarmark, spęd ludzi, jakieś wesołe miasteczko i ogólnie niezbyt ciekawie. Ponieważ pierwszym monastyrem na naszej drodze była Moldovita to już ciężko było wywołać w nas takie emocje. Ten kolejny monastyr wydawał się nieco większy, a przynajmniej teren ogarnięty murami z pewnością zajmował większą powierzchnię. Do ciekawostek możemy zaliczyć znalezioną za solidnymi drzwiami, ukrytą w murach, toaletę średniowieczną. Staraliśmy się zajrzeć do każdego kąta, do muzeum również, aby pochłonąć wszystkie możliwe i udostępnione atrakcje. Toaletę również! No… a propos kibelków – strzeżcie się wędrowcy przed wychodkami przy monastyrach. Dziura w ziemi to standard ale te wrażenia perfumeryjne – niezapomniane. Jeden z niemieckich turystów wybiegł z ręką przy ustach i z wyraźnymi objawami „zatrucia pokarmowego”. Oj nie zachęciło mnie to do wizyty w szalecie.
Odwiedziliśmy również pobliski cmentarz. Niestety dzwonnica była zamknięta więc musieliśmy obejść się smakiem widoku na monastyr i okolice. Za to przyjemna studnia przy wyjściu, z kubkiem przyczepionym łańcuchem, wynagrodziła nam wysiłek poniesiony w tym etapie zwiedzania.

SUCEVITA – MARGINEA – PLESA

Kolejny przystanek – polska wieś! Konieczny, obowiązkowy punkt naszej wyprawy. Poczuć gościnność, zakosztować klimatu polskich domów na obczyźnie. Trzeba przyznać, że ruszaliśmy w kierunku wsi z wielkimi nadziejami i entuzjazmem. To drugie nieco osłabło, gdy okazało się, że droga, która na mapie wyraźnie była drogą międzymiastową, kończyła się po kilku kilometrach w lesie. Na szczęście za daleko nie przeszliśmy, żeby się o tym osobiście przekonać. Tak więc bezpośrednio z Sucevity do Pojana Mikuli przez las odradzono nam wędrować. Więc kolejny stop złapany przez nas zawiózł nas już do Marginei. Przyjemnie podróżowało się z grupą osób wracających z pracy. A kierowca po dojechaniu do Marginei wysiadł z nami, zostawiając samochód na środku skrzyżowania i pytał się mieszkańców miasteczka gdzie możemy złapać stopa lub jakiś transport do polskich wsi. W samochodzie panował mix językowy ale głównie dogadaliśmy się po francusku. Był nawet spec od geografii, któremu kierowca powierzył zadanie znalezienia drogi do naszych rodaków. Trzeba przyznać, że było bardzo śmiesznie i przyjemnie.
Za to później, nie licząc zakupu arbuza, czekało nas 45 minutowe łapanie okazji. Okazuje się, że do Plesy (gdzie chcieliśmy dotrzeć, a gdzie na mapie znowu była prosta droga z Margines) nie ma asfaltowej szosy, ale o tym przekonaliśmy się dopiero o północy. A póki co była godzina 19 i nie mogliśmy nic złapać. Zatrzymani przez nas kierowcy nie wiedzieli gdzie chcemy dotrzeć albo sugestywnie pokazywali, że są miejscowi i dalej nie jadą. Po trzech kwadransach zatrzymali się Francuzi i uszczęśliwieni udaliśmy się w stronę Pleszy. Tym bardziej byliśmy radośni, gdyż Plesza była jedynie po drodze do Gura Humorului, gdzie zmierzała goszcząca nas na pokładzie para. I tak jedziemy i jedziemy, coś długo, coś chyba nie w tą stronę. Po ciemku troszeczkę trudniej obserwować wszelkie znaki i okrężną drogą znaleźliśmy się w miejscu noclegowym Francuzów nie mijając polskich wsi. Ale prawdziwi turyści innym prawdziwym turystom zawsze przyjdą z pomocą (to jest najpiękniejsze!), więc obiecali nas podwieźć w stronę Pleszy. Dojechaliśmy aż do końca drogi asfaltowej… Koniec trasy! Poprosiliśmy więc, żeby nas przesympatyczni dobroczyńcy zostawili przy pierwszym napotkanym gospodarstwie i wracali do Gura Humorului. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, nawet w tym pierwszym gospodarstwie. Ruszamy więc w stronę z której przyjechaliśmy. Jednocześnie poszukiwaliśmy już jakiegoś miejsca na nocleg. Wyjątkowo przyjemnie wyglądała szopa zanurzona w polu, albo coś podobnego do szopy – przed północą trudno coś dostrzec. Aż tu nagle pojawił się samochód na horyzoncie. Machamy i poznajemy swoich – od razu po polsku i wszystko jasne – wiemy gdzie iść (z pewnością byli to mieszkańcy Pojana Mikuli – kolejnej polskiej wsi – tam gdzie droga się kończy trzeba jeszcze kilka kilometrów przebyć aby się do nich dostać). Wstąpiły w nas nowe siły i ruszyliśmy na wzgórze, gdzie mieliśmy znaleźć Plesze.
Jest! Znak dopiero wyjawił się po kilkuset metrach! Jesteśmy na miejscu. Budzimy babcię, która zamieszkuje pierwszą chatkę i pytamy o nocleg. I w taki sposób znaleźliśmy się w kolejnym gospodarstwie domowym, w którym udostępniono nam pokój na noc. Nadzieje były ale musieliśmy poczekać do rana aby ostatecznie pogodzić się z brakiem wcześniej oczekiwanych wrażeń. Zjedliśmy jeszcze kolacje na dole i chwilę porozmawialiśmy z młodzieżą i starszym mężczyzną. To była rozmowa w stylu pogawędki o wszystkim i o niczym. Ale za to pokój mieliśmy piękny!


 
Widok na Petrosul
Nasz przyjaciel
Cabana Alpina, pomnik, brama i jakiś pensjonat w Prislop Przełęcz Prislop
W drodze do Moldovity
W drodze do Moldovity c.d. (Francuzi w tle)
Moldovita
Moldovita c.d.
Moldovita c.d.2 Moldovita c.d.3
Moldovita c.d.4 Pożegnanie pięknego monastyru i w drogę
Sucevita Sucevita c.d.
Sucevita - przed monastyrem Malowanany monastyr w całej okazałości
Sucevita - Dzwonnica na pobliskim cmentarzu Sucevita - studnia na cmentarzu

7 SIERPNIA (WTOREK – DZIEŃ 5)

PLESA – HUMOR

Co mogłoby uratować nasze oczekiwania i marzenia dotyczące polskiej wsi? Chyba jakiś cud! I zdarzył się!! Ale po kolei…
Obudziliśmy się wypoczęci i po zrobieniu zakupów na dole w sklepiku przystąpiliśmy do śniadania. Zaplanowaliśmy spacer wsią z nadzieją, że spotka nas może coś przyjemnego. Jakaś pogawędka po polsku, jakieś zaproszenie w gościnę – no trochę się jeszcze łudziliśmy. Tym bardziej, że w niektórych relacjach punkt dotyczący wizyty w tej polskiej enklawie zawsze był opisywany z dużą dozą pozytywnych emocji. Wspinaliśmy się w górę wsi pozdrawiając wszystkich polskim „Dzień Dobry” aż natrafiliśmy na dziadka Ludwika. Jaka była nasza radość jak otrzymaliśmy zaproszenie na kawę! Dziadek bardzo się ucieszył na nasz widok i od razu wszystko chciał wiedzieć. Obiecaliśmy, że jak będziemy wracać ze spaceru to do niego zajrzymy! Oczekiwania uratowane!! Znowu jesteśmy szczęśliwi!
I w ten sposób poszliśmy jeszcze na zaplanowany spacer, mijając po drodze polski kościół, szkołę, dom kultury i oczywiście liczne zabudowania, przy których gdzie niegdzie krzątali się ludzie. Na skałach z rzeźbionymi postaciami, twarzami, zwierzętami zjedliśmy transportowanego przez nas jeszcze z Margines arbuza i czym prędzej udaliśmy się w stronę chatki naszego Dziadka.
Pan Ludwik przyjął nasz z całą serdecznością. Zostaliśmy poczęstowani sałatką warzywną i gorącymi napojami oraz uraczeni licznymi opowieściami. Ze dwie godziny byliśmy gośćmi w tym uroczym miejscu. Dziadek wyjął jeszcze dwa albumy z fotografiami i opowiadał o swoich przyjaciołach, rodzinie, żonie. Na koniec otrzymaliśmy jeszcze jabłka z ogrodu i skosztowaliśmy źródlanej wody, pożegnaliśmy się i obiecaliśmy wysłać panu Ludwikowi pamiątkowe zdjęcia. A jednak było warto!! Cudownie!!
Wróciliśmy po rzeczy do naszego apartamentu (30 RON/2 os.) i ruszyliśmy w kierunku monastyru Humor, który znajdował się około 5 km od Pleszy. Złapaliśmy oryginalną okazję – zostaliśmy podwiezieni 2 km na furze. Nie lada atrakcja! A pozostałą drogę pokonaliśmy pieszo, by znaleźć się w monasterze.

HUMOR – GURA HUMORULUI – VORONET –GURA HUMORULUI

Po przeżyciach jakich doświadczyliśmy w Moldovita już żaden z kolejnych malowanych monastyrów nie wywarł na nas takiego wrażenia. Po zwiedzeniu tego obiektu, który również znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO ruszyliśmy w drogę do monastyru Voronet. Dostaliśmy się najpierw do miejscowości Gura Humorului. Podróż tam była atrakcją nie lada. Ponieważ obok kierowcy, który najprawdopodobniej rozwoził jakiś sprzęt AGD po okolicy, było tylko jedno wolne miejsce, jedno z nas musiało razem z plecakami wskoczyć na pakę. Kierowca nie żałował benzyny – zasuwał jak szalony (znowu za darmo). Szybka wymiana pieniędzy, a przede wszystkim zakup chleba graham i ruszyliśmy dalej. Po chwili byliśmy już na drodze prowadzącej w kierunku monastyru Voronet. Udało nam się złapać stopa (za darmo) i miły rumuński szofer podwiózł nas pod sam kompleks. Z przewodnika wynikało, iż ten monstyr (ostatni na naszej trasie) jest najlepiej zachowany. Dosyć tych religijnych uniesień. Czas na inne atrakcje. Pierwszą z nich było przejście na piechotę z powrotem do głównej miejscowości, ponieważ nikt nie chciał nas podwieźć. Po drodze mijał nas piękny nowy VW van. Okazało się, że to siostry z monastyru wyjechały sobie połowić ryby. Mijaliśmy ten ciekawy obrazek w połowie naszej wędrówki i nie omieszkaliśmy uwiecznić zainteresowania pobożnych kobiet.

GURA HUMORULUI - SUCEAVA

Zbliżał się wieczór, więc musieliśmy podjąć decyzję co do naszych dalszych losów. Zdecydowaliśmy się złapać stopa do Suceavy, a jeśli to miało się nie udać w ciągu 15 minut, postanowiliśmy rozejrzeć się za jakaś kolacją. Nici z posiłku, za chwilę siedzieliśmy już w Dacii i pędziliśmy w stronę naszego kolejnego miejsca postoju. Zdecydowaliśmy się na Suceavę, gdyż z Gura Humorului już nie było żadnego transportu do Iassi, gdzie zamierzaliśmy spędzić kolejny nocleg. Dotarliśmy do Suceavy (10 RON) i na stacji rozpoczęliśmy poszukiwania pociągu, który miał nas zawieźć do tego drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Rumunii. Okazało się, że musielibyśmy czekać do 4 rano (była godzin 21.30), więc rozpisaliśmy miejscowości, do których ewentualnie chcielibyśmy się dostać i skonsultowaliśmy godziny odjazdu pociągu w dworcowej informacji. Jedziemy do Buzau (w stronę morza) i później przesiadamy się do pociągu do Braila – niezły plan! Zamierzaliśmy noc spędzić w pociągu aby dostać się nad ranem z Braily do Tulcea. Po zakupie biletów na trasę Suceava-Buzau-Braila (123 RON/2 os.) pozostało nam ponad godzinę wolnego na jakąś odłożoną wcześniej obiado-kolację. Wypatrzyliśmy jakiś ciekawy dworcowy bar i tam skierowaliśmy nasze kroki.
Co za rewelacyjna ciorba!! Palce lizać!! Do tego kosz bułki i można było umrzeć z rozkoszy. Najlepsza zupa jaką jedliśmy w Rumunii. Oczywiście oboje wybraliśmy inne aby móc co jakiś czas moczyć swoje łyżki na krzyż. Bułka pozostała nietknięta, więc wyglądało na to że odcięliśmy się od tamtejszych zasad i zwyczajów. Obok nas dwóch mężczyzn jedząc ciorby nie omieszkali wciągnąć zaserwowane im również kromki. Drugie danie już klasycznie – fast foodowo jak wszędzie. Ale zupa śni się nam czasami w momentach porannej pustki w trzewiach!
Pora ruszać na dworzec. Ciężko nam było się wytoczyć po takim obżarstwie na peron ale na szczęście mieliśmy tylko 100 metrów od baru na dworzec.

Widok z okna pokoju gościnnego w Plesa
Droga przez Plesze - polski kościół
Szkoła podstawowa w Pleszy Plesza - arbuz na skałach
Plesza - wyrzeźbiony lew
Plesza - wyrzeźbiona niewiasta
Plesza - domek
Plesza - u pana Ludwika w odwiedzinach
Plesza - "Do zobaczenia panie Ludwiku" Stopem furmankowym do monastyru Humor
Humor - kolejny malowany Monastyr Humor - malowany monastyr
Humor - wieża Humor - malowany monastyr c.d.
Humor - malowany monastyr c.d.2 Na pace - zmierzając do Gura Humorului
Monastyr Voronet Monastyr Voronet - wieża
Monastyr Voronet c.d. Siostry z monastyru Voronet łowią rybki
Gura Humorului - nad rzeka Ciorba w barze w Suczawie

8 SIERPNIA (ŚRODA – DZIEŃ 6)

SUCEAVA – BUZAU – BRAILA – TULCEA

Ruszyliśmy. Całkiem miłe towarzystwo w naszym przedziale – babcia i młoda dziewczyna – pozwoliło nam na rozkosz drzemania bez obawy jakiś przykrych incydentów. Pociąg mknął około 400 km z Suceavy do Buzau. Ominęliśmy tym samym atrakcje oczekujące na nas w Suceavie i Iassi. Może kiedyś tam powrócimy…
W Buzau byliśmy około 4 rano. Jak to o tej porze w Polsce, tak i tutaj dworzec nie wyglądał zbyt ciekawie. Ulewa zalała podziemne przejścia, więc skakaliśmy z peronu na peron by dostać się do personala jadącego kolejne 100 km do Braila. Usadowiliśmy się w pustym przedziale i spanko. Tak sobie przyjemnie drzemaliśmy, aż w połowie trasy wparowało dwóch dryblasów. Bez słowa naruszyli naszą sielską atmosferę przedziałową, zdjęli kurtki i szykowali się do oprawiania gości z Polski… Tak nam się początkowo wydawało. Intruzi jednak po zrzuceniu kapot przytulili się do ściany i zapadli w sen. Pociąg co stację wypełniał się ludźmi zmierzającymi pewnikiem do pracy do Braily. Przy stacji końcowej pękał już w szawach, a nasz przedział zapełnił się w stu procentach. Jak całą podróż lał deszcz tak i tu nie przestawało nawilżać glebę i ubrania przyspieszających kroku przechodniów.
Śniadanko na dworcu i wizyta w „narciarskich” toaletach były punktem obowiązkowym. A później wyruszyliśmy w poszukiwaniu transportu do Tulcea. Przeszliśmy się do dworca autobusowego, z którego ruszały busy i zaledwie pół godziny później zmierzaliśmy już dalej. Po drodze spędziliśmy jeszcze trochę czasu na przeprawie promowej przez Dunaj i sunęliśmy dalej ku Tulcea (15 RON/os.). Nieprzespana noc dawała się we znaki, więc udało się nam trochę odpocząć i pospać.
Tulcea – wygląda nieco jak port rybacki, nadmorski niemalże. Szerokie koryto Dunaju pozawala przycumować tu nawet największym statkom pasażerskim. Wyruszyliśmy na poszukiwanie noclegu. 10 rano a my szukamy jakiegoś pokoju. Obeszliśmy wszystko co tańsze (hotel Europolis 120 RON/2os.; Insula 130 RON/os.) i zdecydowaliśmy się na kajutę na przycumowanym statku Republica (60 RON/2os. – otrzymaliśmy 10 RON studenckiej zniżki). To był strzał w dziesiątkę! Co prawda szukaliśmy innego noclegu, ale okazało się że takiego statku już nie znaleźliśmy w porcie. Jednak w informacji młody człowiek polecił nam z tańszych noclegów właśnie statek Republica – statek dowodzony przez kapitana Georga! Ciasna kajutka miała swój urok, niesamowity urok! Na dole były jeszcze inne kajuty a na górze funkcjonowała restauracja. Zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy w stronę centrum. Mnóstwo fontann ratowało to dziwne miasto. Dzięki nim i oczywiście oryginalnemu hotelowi zapamiętaliśmy je z pewnością z tej dobrej strony. Na mieście zatrzymaliśmy się w restauracyjce Central, gdzie zjedliśmy ciorby (bez rewelacji), spróbowaliśmy mici i wypiśmy co nieco (kawa ze śladem szminki na filiżance). Planowaliśmy także ruszyć w jakiś rejs deltą Dunaju. Wielkie łodzie płynęły tylko w jedną stronę i wracały z Suliny dnia następnego (22 RON/os. w jedną stronę), dlatego nie byliśmy skorzy do tego wyboru. Okazało się, że do naszego statku Republica cumuje pewien Ukrainiec, który zabiera turystów na rejs. Mieliśmy się zgłosić następnego dnia o 8 rano i z innymi turystami wyruszyć na rzekę i jej rozlewiska. Nie daliśmy rady dotrwać do wieczora, więc dopiero po krótkiej drzemce wyruszyliśmy na wieczorne zwiedzanie Tulcea.
Ponieważ była to środa i eliminacje Ligi Mistrzów koniecznie szukaliśmy miejsca aby obejrzeć mecz (Zagłebie – Steaua), a raczej jedno z nas nie chciało przepuścić tego piłkarskiego „widowiska”. Znaleźliśmy relację w jednej z restauracji obok hotelu Insula. Tam też po raz pierwszy spróbowaliśmy palinki (taki bimberek). Gdy Polacy strzelili bramkę męska część wyprawy wybuchła entuzjastycznym „Tak!!”, po czym została sprowadzona na ziemię przez tą drugą piękniejszą i rozsądniejszą część. Na szczęście kibice rumuńskiej Steau’y nie zauważyli pojedynczego gromkiego hura z okazji zdobytej bramki, więc mogliśmy dalej oglądać mecz. Nasi przegrali ale my i tak byliśmy w szampańskich (piwowo-palinkowych) nastrojach. A później znowu na miasto i na spacer wzdłuż rzeki. Przy naszym jachcie odbywały się jakieś występy ludowych zespołów tanecznych. Trafiliśmy na ostatni kwadrans spektaklu po czym udaliśmy się na spoczynek.

O poranku w Braila - czekając na busa
Braila - przeprawa promem przez Dunaj
Tulcea - statek-hotel "Republica" Na pokładzie "Republici"
Republica - wejście na pokład
Republica - nasza kajuta
Widok z naszej kajuty
Kapitan Georg i my na Republice
Tulcea - miasto fontann Tulcea - oglądamy mecz Zagłębia ze Steuą w Insuli (1:2)
Narodziny Bogini Narodziny Boga
Tulcea - Ukraiński statek u brzegu Dunaju Występy zespołu ludowego na pasażu tulczyńskim

9 SIERPNIA (CZWARTEK – DZIEŃ 7)

TULCEA – DELTA DUNAJU – TULCEA – CONSTANCA

Wstaliśmy przed 8 aby nie spóźnić się na zaplanowany rejs deltą Dunaju. Okazało się, że turystów jeszcze nie było. Poszliśmy więc na targ aby coś przekąsić i przy okazji poszukiwaliśmy innych możliwości zobaczenia tego rezerwatu. Ceny nas trochę odstraszyły, więc postanowiliśmy pomóc naszemu ukraińskiemu wodnemu przewoźnikowi i poszukać na własną rękę współtowarzyszy (300 RON za całą grupę). Najpierw skoczyliśmy po rybkę na późniejszy obiad i wracając zostaliśmy przywołani do czekającej już na rejs grupy. Okazało się, że znaleźli się chętni – czteroosobowa rodzinka Rumunów.
Płyniemy – rejs miał trwać 5 godzin (2 z prądem i 3 z powrotem). Trasa pokazana nam przez kapitana wydawała się bardzo krótka i trochę opadły emocje. Jak się później okazało te pięć godzin w zupełności wystarczyło aby zasmakować klimatu delty Dunaju (50 RON/os.). Wizyty na stacji benzynowej i skręcamy w jedno z odgałęzień. Na brzegu dzikie świnie i kilka gatunków ptaków. Oprócz tego podmyte konary drzew, krzaków i mijające nas inne łodzie, motorówki (może więcej można zobaczyć korzystając właśnie z tego środka transportu wodnego). Po godzinie zrobiło się jednostajnie i monotonnie. Aż tu nagle nasz kapitan przycumował łódź i mogliśmy zejść na brzeg. A po przedostaniu się przez krzaki ujrzeliśmy dzikie jezioro. Pięknie! Podczas naszej wizyty na lądzie kapitan przygotował kawę – ogromny plus. Po półgodzinnym postoju ruszyliśmy przeprawiliśmy się na drugi brzeg aby podziwiać dziką roślinność. No i powrót – błogość, relaks.
Przybiliśmy do lądu w Tulcea i nie mieliśmy wyboru jak tylko przygotować sobie na dolnym pokładzie wyżerkę. Jak ta woda wyciąga wszystkie odżywcze substancje z organizmu. Posiłek był przebogaty – sałatki warzywne, rybka, obwarzanki prosto z piekarni, chleb graham, no i pyszny słodziutki melon na deser. Wciągnęliśmy wszystko częstując jeszcze owocem naszego kapitana i panią z kuchni restauracyjnej. No i pora się zbierać. Miło nam było gościć na Republice ale czekała na nas morze – nie sposób było odmówić…

CONSTANCA – MAMAIA

Ruszyliśmy busem do Constanc’y. Szofer chyba zgarnął naszą kasę za bilety do kieszeni bo nie wydał nam biletów (20 RON/os.). Straszne zamieszanie się zrobiło – czasami kupuje się bilety u kierowcy a na dłuższych trasach w kasie. Tu kupiliśmy u kierowcy, można rzec, przyrzeczenie dowiezienia nas do nadmorskiego miasta. Droga (140 km) wydawała się dosyć długa i wiodła przez Babadag (po lekturze i przed lekturą książki Stasiuka mieliśmy chęć tam się zatrzymać i był postój – 5 minutowy). Pod wieczór dotarliśmy do Constanc’y. Rozpoczęliśmy poszukiwania transferu do Mamaia. Po spacerze z dworca autobusowego wzdłuż parku – około 2 km – dotarliśmy do drogowskazu na poszukiwaną miejscowość. Okazało się, że jest to nie lada kurort. Przed wjazdem oprócz bramek, gdzie trzeba uiścić opłaty widniał kolorowy baner reklamujący to miejsce – „Mamaia Welcome”. Było już dosyć późno i w razie braku transportu postanowiliśmy dotrzeć na piechotę do pierwszego campingu. Szybko musieliśmy zweryfikować naszą niewiedzę topografii tych terenów. Udało nam się wbić do pierwszego busa, który jechał do „Mamaia camping” (hasło zaakceptowane przez kierowcę). Prawie jak autostrada – gdyby nie ronda co 500 metrów można by było pomyśleć, że jesteśmy na trzy pasmowej drodze szybkiego ruchu. A za oknem hotel przy hotelu, impreza, restauracja, obiekty sportowe. Bardziej to przypominało lazurowe wybrzeże (mimo, że nigdy tam nie byliśmy), niż wybrzeże morza czarnego. Po kilkunastu minutach światła gasną a my wciąż nie wypatrzyliśmy żadnych campingów. Znaleźć je pomogła nam pewna rumuńska kobieta, która krzyczała wcześniej na kierowcę, że się guzdra i tylko zatrzymuje się co chwila by zabrać turystów (widać miejscowa). I do nas również się odezwała – campingi już były, gdzie chcecie jechać? Jej syn tłumacz na bardziej przystępny nam język angielski dał nam do zrozumienia, żebyśmy wysiedli na najbliższym przystanku. I jesteśmy na poboczu a bus oddala się w pośpiechu, żeby rozwieźć pozostałe towarzystwo.
W ten sposób dostaliśmy się na camping „S”. Dla nas idealny – wydaje nam się że lepiej być nie mogło (oprócz notorycznego braku ciepłej wody i sarmanteli w restauracji wszystko było cacy).
Meldujemy się w recepcji i płacimy na razie tylko za jeden nocleg (30 RON/2os.), bo kto wie co nas spotka jutro i czy nam się tu w ogóle spodoba. Godzina 23 nie jest najlepszą porą na poszukiwania fajnego, zacienionego miejsca na campingu. Rozbijamy się w pobliżu plaży, pod murem, 50 metrów od sanitariatów. Teren jest ogromny ale dla nas to miejsce wydaje się bardzo przyjemne i wyciągamy już namiot. Po rozpakowaniu i zakupie piw (restauracja już zamknięta więc ciepłych posiłków już nie podawano) idziemy czym prędzej na plażę (drugi raz bo po raz pierwszy pojawiliśmy się tam z plecakami prosto po meldunku). Morze szumi a naszym głowom zaczyna udzielać się to również. A wszystko za sprawą piw Bergenbier w promocji. Za piwo dostawaliśmy zdrapki – wydawało nam się że nawet jakbyśmy wygrali to brak znajomości języka rumuńskiego nie pozwoliła by nam na rozszyfrowanie wygranej. Ale nic bardziej błędnego. Gdy za kolejnym razem pod magicznym srebrnym paskiem ukrywającym słowa otrzymaliśmy inny napis już wiedzieliśmy!! Wygraliśmy grę, chyba podobną do warcab! No co za radość! Zmęczeni, ale jakże szczęśliwi – z powodu morza, no i wygranej – udaliśmy się do naszego M1 na spoczynek.

Tulcea - z melonem na targu
Tulcea - w raju owocowo-warzywnym
Rejs deltą Dunaju Rejs deltą Dunaju 2
Rejs deltą Dunaju 3
Tankowanie naszego statku
Rejs deltą Dunaju 4
Rejs deltą Dunaju 5
Relaks Relaks 2
Przystanek - dzikie jezioro Przystanek - dzikie jezioro 2
Muszelki nad dzikim jeziorem Przystanek - czas na spacer
Kawka w połowie rejsu Drugie zejście na ląd
Kapitan Sława Kapitan Krzysiek
Rejs deltą Dunaju 6 Co firma to firma - kokpit statku
Rejs deltą Dunaju 7 Dzika roślinność
Modelka w delcie Dunaju Opalanko podczas rejsu
Dzikie świnki na brzegu Wyżerka po rejsie
Obiadek na "Republice" Obiadek na "Republice"2
Łazienko-toaleta na "Republice" Czarne Morze nocą
Nasz namiot na kempingu "S" w Mamaia Szczęśliwa zdrapka w szcześliwej promocji Bergenbier


10 SIERPNIA (PIĄTEK – DZIEŃ 8)

MAMAIA – CONASTNCA - MAMAIA

Słońce dawało znać o sobie już nad ranem. O ósmej nie było już innego wyjścia, wygramoliliśmy się z namiotu i po śniadaniu w restauracyjce campingowej (omlet special – 8,5 RON/os.) ruszyliśmy z materacem na plażę. Piasek „należący” do zajmowanych przez nas terenów był zajęty tylko w niewielkim stopniu. Plaża miała szerokość blisko 100 m, więc pomieściło by się tu tutaj kilka tysięcy osób. Ale obok było już tak pusto, że nie sposób było się nie skusić na opalanko na odludziu. Słońce prażyło, woda się grzała a my byliśmy szczęśliwi. Cudnie! Za długo jednak nie potrafiliśmy usiedzieć i po kilku godzinach smażenia ruszyliśmy z podręcznym plecakiem na spacer wzdłuż wybrzeża w kierunku Constanc’y.
Zbliżając się do hotelowej Mamaii przybywało plażowiczów i głośna muzyka dawała znać o sobie. Co 200 metrów inny DJ i szereg restauracji, budek z piwem i żarłem. Leżak przy leżaku, parasol przy parasolu, wydawało się, że jest to miejsce gdzie ludzie uwielbiają spoconymi cielskami ocierać się o siebie. Mnóstwo młodzieży, a przy niektórych barach wynajęte dziewczyny tańczyły na podestach w rytm muzyki techno, house i innych elektronicznych dźwięków. Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpce na ciorbe, jednak znowu byliśmy zawiedzeni brakiem pyszności podobnych tym z Suceavy. Tak szliśmy sobie w popołudniowym skwarze wzdłuż mierzei aż dotarliśmy do kolejki gondolowej, łączącej Mamaia z rogatkami na obrzeżach Constanc’y. Wsiedliśmy sami do wagonika (8 RON/os.) by po chwili wzbić się w powietrze i podziwiać panoramę na plaże, miasto i jezioro po drugiej stronie mierzei. Widok zaiste piękny! A tuż przed rogatkami w dole ogromny park wodny, gdzie człowiek na człowieku „wypoczywa” nad morzem. Trochę dziwne!
Dotarliśmy do obrzeży Constanc’y. Brak znajomości topografii okolic zaskoczył nas ponownie w tym mieście. Po spacerze wzdłuż drogi prowadzącej do centrum, spacerze blisko dwu godzinnym w końcu wsiadamy do autobusu (bilety można kupić tylko w kioskach). Po chwili jesteśmy w centrum i rozpoczynamy penetrację zaułków, placów i wszystkiego tego co przyciąga nasz wzrok. Idziemy do nadmorskiej części Constanc’y i wdrapujemy się miedzy innymi na wieżę minaretu, skąd rozpościera się wspaniały widok na okolicę. Z ciekawszych miejsc i sytuacji warto wspomnieć o zespole recytującym, śpiewającym i grającym pod pomnikiem Owidiusza oraz o kasynie nad samym morzem (zakup naszyjnika i bransoletki z muszelek).
Wracając z wycieczki rozglądaliśmy się w poszukiwaniu kafejki internetowej. Natrafiamy na nią po wielkich poszukiwaniach. Nikt nie mógł nam wskazać żadnego miejsca tego typu – najwyraźniej wszyscy mają już tu internet w swoich domostwach. Przed północą docieramy do rogatek oddzielających Mamaia od Constanc’y, jemy pizze w barze i ruszamy naszym busem nr 23 w stronę Novodari na nasz camping (2,5 RON/os.). To był naprawdę ciężki dzień, ale pełen wrażeń i przyjemnych zdarzeń. Nasze nogi odmówiły jednak posłuszeństwa, więc nie mieliśmy wyjścia jak tylko zamknąć za sobą suwak naszego namiotu i oddać się sennej otchłani.

Poranek na kempingu w Mamaia
"Omlet special"
Kempingowa restauracyjka Kąpiel w Czarnym Morzu
Słoneczny patrol na treningu
Stopami do Czarnego Morza
Plażowicze
Plażowicze 2
Zamieszkana muszla Muszla
Muszla z dodatkami Przyklejony
Już po leżakowaniu - albo przed?! W plażowej knajpie w oczekiwaniu na posiłek
Mamaia i Constanca - widok z gondolowej kolejki Aquapark w Mamaia
Gondolowa kolejka - w tle jezioro Siutghiol Bramki wjazdowe do Mamaia
"Ovidio..." - pod pomnikiem w Constanca Sjesta psiaków pod restauracją w Constanca
Widok z wieży meczetu Widok z wieży meczetu 2
Kasyno w Constanca Panorama Constancy
Fontanna na przedmieściach Constancy Bannery reklamujące kurort przy wjeździe do Mamaia

11 SIERPNIA (SOBOTA – DZIEŃ 9)


MAMAIA – CATATEA HISTRIA – MAMAIA – CONSTANCA – MANGALIA – CONSTANCA – MAMAIA

Po śniadaniu ruszamy z naszego campingu aby zrealizować kolejne ambitne plany. Najpierw starożytne ruiny Histrii. Aby tam się dostać jedziemy w stronę Novodari busem nr 23, aby później przesiąść się kolejny transportowiec w stronę Corbu (2,5 RON). Stamtąd pozostało już tylko jakieś 15 km do ruin, jednak następny bus ma być dopiero za dwie godziny. Udaje nam się złapać stopa i przemiły kierowca, z którym nawiązujemy rozmowę dowozi nasz aż za swoją miejscowość na rozstaje dróg, gdzie asfalt podąża także do Catatea Histria. Okazało się, że ten sympatyczny Rumun mieszka w miejscowości gdzie urodził się George Hagi (wzmianka pod tablicą z nazwą miejscowości) – najlepszy rumuński piłkarz w historii a obecnie trener Steau’y, która wyklinowała nasze Zagłębie Lubin.
Do starożytnej osady zabierają nas Włosi, którzy podróżowali po okolicach wypożyczonym vanem. Ponieważ również mieszkali w Mamaia nie przepuściliśmy takiej okazji aby z powrotem również skorzystać z ich dobroci (w sumie stało się to trochę przez przypadek). Catatea Histria okazała się całkiem przyjemną atrakcją i po odwiedzeniu muzeum poszliśmy spenetrować pozostałości miasta. Ruiny znajdują się na dosyć sporym obszarze, ale z pewnością jeszcze sporo prac czeka to miejsce aby ruiny bardziej zadowoliły zwiedzających je turystów. Nie śledziliśmy Włochów, a nawet ani razu ich nie zauważyliśmy pośród kamiennych pozostałości osady, jednak tuż przed parkingiem przyspieszyliśmy kroku, ponieważ dostrzegliśmy promyk nadziei na akcelerację naszego powrotu.
W ten sposób dojechaliśmy ekspresowo do Mamaia, skąd busem do dworca autobusowego w Constanca aby pojechać na drugą stronę wybrzeża, w stronę Bułgarii – do Mangalii. Pociąg dosyć rzadko zapuszcza się w tamte okolice, więc pozostał nam jakiś bus lub autokar. Zostajemy przywołani przez „panią-naganiacza” i czekamy aż zapełni się autobus by ruszyć ku nowej przygodzie (5,50 RON/os.). Trasa 40 km pokonana została przez 1h20min ale mimo niezbyt imponującego tempa było przyjemnie. Po drodze mijaliśmy komunistyczne satelity, Jupitery i inne Saturny, wybudowane w zamierzchłych czasach teraz przeżywają swój renesans i podążają tam liczne rzesze turystów. Z dala nie wyglądały zbyt okazale – wieżowce odstraszyły nas na dobre.
Dotarliśmy do Mangalii – miejscowość ta niczym nie przypomina głośnej i rozwydrzonej Mamaii, a bardziej upodabnia się do polskich nadbałtyckich miejscowości. Największą atrakcją okazał się obiad na tarasie wychodzącym na Morze Czarne. Piękne miejsce w restauracji nie odstraszyło nas prawdopodobieństwem pozostawienia mnóstwa gotówki. Czas tam spędzony do końca był pełen uśmiechów i radości – nawet gdy dostaliśmy rachunek nasz szampański nastrój nie został zmącony (40 RON/2os – w tym ryby, frytki, sałatki i trzy piwa). Okazało się śmiesznie tanio! Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy na spacer plażą, do amfiteatru (gdzie puszczano nagrany tu wcześniej koncert zespołu Active), ulicami Mangalii. Pora się zbierać, tym bardziej, że dochodziła godzina 22. Kolejny męczący dzień zestresował nas jeszcze trochę. Przez pół godziny nie przyjechał żaden bus kierujący się do Constanc’y. A na dworcu kolejowym okazało się, że pociągi też już nie kursują. No i cóż! Zaczęliśmy kombinować co tu dalej robić. Nawet taksówkarz nas zaczepił i krzyknął jakąś niewyobrażalną sumę (czasami podawali jeszcze kwoty sprzed dominacji). Około 23 podjechał jednak autobus prawie pusty (8 osób) i dojechaliśmy szczęśliwi do Constanc’y (5 RON/os.). Kierowca zaczepił jeszcze o „planety” i tuż przed północą byliśmy już w busie zmierzającym do Mamaia. Kolejny intensywny dzień zakończyliśmy tak jak poprzedni.

Kominy przy Novodari
Busem w kierunku Corbu
Szczere pole pomiędzy Istria a Corbu Sympatyczny mieszkaniec Sacele
W muzeum w Catatea Histria
W muzeum w Catatea Histria 2
Ruiny Catatea Histria
Ruiny Catatea Histria 2
Ruiny Catatea Histria 3 Nad brzegiem jeziora z żółwiem
Ruiny Catatea Histria 4 Ruiny Catatea Histria 5
Mangalia - przy dworcu kolejowym Mangalia - pasaż nadmorski
Mangalia - urocza restauracja Mangalia - muzeum archeologiczne
Mangalia - na plaży Mangalia - przy amfiteatrze nadmorskim

12 SIERPNIA (NIEDZIELA – DZIEŃ 10)

MAMAIA – CONSTANCA - BUCURESTI

Po jednodniowej przerwie znowu na śniadanie omlet special. To jedyne dało się bez ryzyka zamówić z karty restauracyjnej na naszym campingu. No i w planie plaża a później podróż do stolicy Rumunii. Tak więc ruszyliśmy z naszym materacem i wodą dla ochłody na smażalnie. Obraliśmy ten sam kurs co poprzednio, więc znaleźliśmy się nieco na uboczu i tam wypoczywaliśmy po ostatnich pieszych i busowych wycieczkach. Woda w morzu wydawała się jeszcze cieplejsza niż ostatnio – niewyobrażalne – wchodzisz bez żadnego szoku (nawet na wysokościach najbardziej wrażliwych). Kąpiel jak wannie! Koniecznie przydałoby się jakieś grzałki zamontować nad naszym polskim morzem, bo nie wyobrażam sobie już teraz wejścia do lodowatej wody Bałtyku. Czyli do godziny 14 spędziliśmy czas spacerując wybrzeżem, śpiąc, kąpiąc się i po prostu niczym się nie stresując.
Ponieważ doba hotelowa dla campingowców kończyła się o 15 (nie dało się uprosić pani z recepcji, żebyśmy trochę później się wymeldowali), zaczęliśmy powoli szykować się do drogi. Podjechaliśmy znowu naszym busem nr 23 na dworzec w Constanc’y i szukaliśmy jakiegoś dogodnego połączenia ze stolicą. Pociągi owszem były ale jak usłyszeliśmy że IC jedzie prawie 5h 250 km to zrezygnowaliśmy z podróży po torach. Mnóstwo naganiaczy próbowało nas uwięzić w autokarach również podążających do Bucuresti. Ciężko było stawiać opór ale jakoś się oswobodziliśmy i znaleźliśmy klimatyzowany pojazd czekający na chętnych w zacisznej uliczce obok dworca. Okazało się, że należał do tych samych naganiaczy, a raczej do mafii. Gość, który chciał nas zagonić do innego autokaru tu również rządził i zebrał kasę za bilety (40 RON/os.), po czym wydzielił jakieś marne grosze kierowcy i zniknął w swoim dworcowym królestwie.
Droga początkowo wiodła zwykłymi lokalnymi drogami, więc z wolna przesuwaliśmy palec na mapie i stolica wydawała się w takim tempie jazdy wręcz nie osiągalna. Później jednak wkroczyliśmy na autostradę i znacznie przyspieszyło to podróż. Postój na sisiu około 100 km od Bucuresti okazał się strzałem w dziesiątkę bo w autokarze nie została żywa dusza, wszyscy udali się do toalet i na papierosa. Podróż była sporo tańsza od IC i w dodatku trwała niecałe 4 godziny. Witaj Bukareszcie!! Jesteśmy!!
Zjawiliśmy się stolicy około godziny 21 pomiędzy placem Victorei a dworca Gara du Nord. W końcu można porozumieć się w językach obcych. Praktycznie każda napotkana osoba wykazała się znajomością angielskiego lub francuskiego. Czasami tylko rozumieli i odpowiadali po swojemu ale uniwersalnym języku migowych wszystkie informacje da się przekazać. Dowiadujemy się skąd mamy ruszyć na camping Casa Alba, który znajduje się pod Bukaresztem. Po kolacji w bardzo fajnym fast food’zie Spring Time udajemy się na plac Romana, skąd kursuje autobus najbardziej nas interesujący nr 301. Pierwsza objazdowa trasa turystyczna zaliczona – docieramy do pięknie położonego wśród lasu campingu. Decydujemy się na śliczny luksusowy domek bo był niewiele droższy od namiotu (domek 68 RON/2 os.; namiot 50 RON/2os.).
O tym jaki świat jest mały przekonaliśmy się chwilę po pozostawieniu rzeczy w domku i wyruszeniu na zwiady terenu. Spotkana koleżanka z byłej pracy świadczy dobitnie o znikomej przestrzeni naszego globu. A drugim przypadku przekonaliśmy się dopiero rano…
Po wspólnym piwie i pogawędce poszliśmy spać, bo rano czekała nas moc atrakcji w Bukareszcie.

Gorące Morze Czarne
Fale jak na Hawajach ;)
Autoportret lustrzany w Bukareszcie Plac Victorii w Bukareszcie
Sportowa Dacia na ulicach stolicy
Apartament na kempingu pod Bukaresztem



13 SIERPNIA (PONIEDZIAŁEK – DZIEŃ 11)

BUCURESTI

Wstaliśmy dosyć wcześnie i od razu natknęliśmy się na naszych Włochów – rodzinę "campingowców", z którymi rozpoczęliśmy podróż po Rumunii. Ależ przyjemne spotkanie. Oni akurat wyruszali w dalszą drogę nad morze, więc po pozdrowieniach pożegnaliśmy się.
Dotarliśmy do placu Romanum komunikacją miejską (1,10 RON/os.). Mieliśmy mały problem z zakupem biletów bo na obrzeżach miasta ciężko znaleźć jakiegoś kolportera. W efekcie zwiedzanie zaczęliśmy o godzinie 11. Weszliśmy także do pierwszego napotkanego na naszej drodze kantoru. Uśpieni nieco poprzednimi bez problemowymi i co najważniejsze bez prowizyjnymi wymianami, tu zostaliśmy bezczelnie ograbieni. Comission 18% to złodziejstwo w biały dzień. Całe szczęście, że wymienialiśmy pieniądze tylko na bieżące wydatki, bo w innym wypadku byśmy roznieśli ten kantor w drobny mak. Jednak trzeba być czujnym w XXI wieku nawet w stolicy państwa europejskiego. Teraz już to wiemy…
Śniadanie zjedliśmy na murku. Pokrzepieni kabanosami, jogurtami i innymi rarytasami ruszyliśmy z przewodnikiem otwartym na mapce Bukaresztu w kierunku starego miasta. Po pół godzinie przestaliśmy myśleć o grabieżcach z kantoru i szwendaliśmy się po zaułkach i placach.
Pośród ciekawych budowli można znaleźć również sporo ruin i zaniedbanych budynków. Natknęliśmy się także na strajk. Ciekawie wyglądały zabudowane przez blokowiska cerkwie i synagogi. Niewidoczne z głównych arterii, ukryte, stanowiły nie lada wyzwanie dla poszukiwaczy jakimi bez wątpienia się okazaliśmy. Droga prowadząca do parlamentu i sam budynek wyglądały imponująco. Mnóstwo fontann i masywność pałacu robiła ogromne wrażenie. Zaczepił nas w centrum cygan sprzedający jeansy – nawiązała się ciekawa rozmowa po polsku – chciał wszystko wiedzieć: skąd jesteśmy? co tu robimy? i zarzekał się że wszystko może nam załatwić! Nie obyło się także bez śmiesznych wydarzeń – modląca się pod cerkwią kobieta, trzymająca bogato zdobione wydanie księgi religijnej, kiwała się coraz mocniej na swoich stołeczku i wychylała ciało coraz energiczniej, aż okazało się że usnęła i dała nurka na główkę na płyty chodnikowe. To było naprawdę zabawne, oczywiście nic kobiecie się nie stało. Zwiedziliśmy ruiny starożytnych osad rzymskich, synagogę z przewodnikiem, który opowiadał nam historię synagogi po francusku, zabytkową restaurację Cure de Bere?. Niestety byliśmy w Bukareszcie w poniedziałek, więc większość muzeów była zamknięta. Może to i lepiej – zobaczyliśmy dzięki temu większość zabytków i ciekawych uliczek. Duże wrażenie wywarł na nas zaułek kawiarniany, zadaszony nie opodal ulicy Victorii oraz zabudowane przez bloki cerkwie w pobliżu parlamentu. A na obiad wstąpiliśmy do znanej nam z poprzedniego wieczoru restauracji z sieci Spring Time (sałatka za 6 RON do wyboru do koloru – nasze wylewały się z pojemnika), a na alei prowadzącej do parlamentu wypiliśmy co nieco i zjedliśmy sałatkę owocową. Około 18 udaliśmy się parku aby trochę odsapnąć po naszych spacerach ulicami Bukaresztu. Wzięliśmy rowerek wodny na godzinę i spędziliśmy tam bardzo przyjemnie czas. Spacerując po parku natknęliśmy się na uroczy koncert młodzieżowej grupy. Wyglądało to bardziej na przedstawienie, a zgromadzona licznie publiczność nie szczędziła oklasków produkującym się artystom. Powoli zaczęło się ściemniać, więc pełni wrażeń mieliśmy przejść do naszego placu Romanum skąd odjeżdżał autobus na camping. Nieco zbłądziliśmy ale zdołaliśmy jeszcze zobaczyć plac Rewolucji a stamtąd podążyliśmy już bezbłędnie na przystanek.
Zakupiliśmy po drodze jeszcze prowiant na śniadanie i winko na lepszy sen. Zmęczenie, ale takim przyjemnym wyczerpaniem, dotarliśmy do Casa Alba.

Ponowne spotkanie z włoską familią
Dacza pod Bukaresztem
Prezentacja muszli z Constancy Strajk
Pomnik Zerowego Kilometra
Cerkiew Curtea Veche
Uliczka z antykwariatami
Były tu też inne ciekawe budynki
Jedna z cerkwi Ołatarz kościoła rzymsko-katolickiego
Synagoga Mare Zrekonstruowany Stary Dwór
Synagoga Templul Coral (zabudowana blokami) Ciekawy zakątek Bukaresztu
Pałac Patriarchy Osiedle nad Dambovitą
Bulwar Unirii Bulwar Unirii 2
Fontanny na bulwarze Unirii Bulwar Unirii 3 (z widokiem na parlament)
Parlament w całej okazałości Parlament w prawie całej okazałości
Ciekawe połączenie stylów Stare Miasto nad Dambovitą
Cerkiew Księżniczki Balasy Słońce przebijające się przez kopułe budynku CEC-u
"Popularny" Club Hermes Dziedziniec pięknej cerkwi Stavropoleos
Restauracja Caru'cu Bere Budynek CEC-u
Kawiarniana uliczka Pomnik na placu Rewolucji
Gradina Cismigu - relaks nad jeziorkiem Gradina Cismigu - na rowerze wodnym
Stopami do Gradina Cismigu Koncert w Gradina Cismigu

14 SIERPNIA (WTOREK – DZIEŃ 12)

BUCURESTI – PLOIESTI – SINAIA – RASNOV

Zjedliśmy śniadanie w naszym luksusowym domku i ruszyliśmy na drogę prowadzącą do Ploiesti, gdzie planowaliśmy mieć przystanek przed rezydencją królów rumuńskich, czyli pałacem w Peles w Sinaia. Dosyć szybko złapaliśmy stopa – oczywiście Dacia – ale tym razem była to nie lada atrakcja, ponieważ był to ambulans. Wciąż chyba czynny, ale przewoził już chorych w pozycji siedzącej lub jakieś medykamenty. Tak dotarliśmy do Ploiesti (10 RON). Jak się później okazało busy do Sinaia odjeżdżały z dworca, który znajdował się po drugiej stronie miasta. Wsiedliśmy więc w komunikację miejską i po 20 minutach byliśmy już na miejscu (1,20 RON/os.). A stamtąd kontynuowaliśmy naszą podróż busem do Sinaia. Po drodze zagarnęliśmy jeszcze grupę dzieci, które wychodziły później z busa około 5 minut, tworząc niekończący się przemarsz. Kierowca podjechał pod samo wzgórze prowadzące do pałacu i stamtąd ruszyliśmy ku tej wyjątkowej atrakcji. Rzeczy zostawiliśmy w mijanym przez nas hotelu i tylko z podręcznym bagażem podążaliśmy do pałacu.
Rezydencja królów rumuńskich okazała się dla nas najpiękniejszą budowlą w całej Rumunii! A wnętrza (5 RON/os.) były przesączone niewyobrażalnym przepychem. Oprowadzała nas pani przewodnik po salonach, pokojach i pozostałych pomieszczeniach. Wpuszczono nas dopiero wtedy, gdy zebrała się pokaźna grupa anglojęzyczna. W środku niestety nie można było robić zdjęć, chociaż była taka ewentualność po wpłaceniu taksy foto w wysokości 50 RON. Po zwiedzeniu wnętrz rezydencji przechadzaliśmy się niczym królowie po okolicznych deptakach. Piękne rzeźby, zadbana roślinność, balkony, wszystko to idealnie pasujące do pałacu. Po prostu cudownie! Poszliśmy również obejrzeć nieco mniejszy, mniej ozdobny, znajdujący się na wzgórzu pałac Pelisor. A później zajrzeliśmy do restauracji, gdzie zapoznaliśmy się z Polakami G. i J. Po wymianie kilku zdań umówiliśmy się na wspólną podróż razem z nowo zapoznaną parą. My to mamy szczęście. A naszym wspólnym celem okazały się okolice Rasnov.
Ruszyliśmy więc samochodem z G. i J. w kierunku zamku chłopskiego. Już z oddali widać było pięknie położone warowne miasto na wzgórzu. U stóp zamku znajduje się miasteczko, gdzie zrobiliśmy zakupy. Następnie zakwaterowaliśmy się na campingu , który mieści się przed wjazdem do zamku chłopskiego. Domki kosztowały jedyne 35 RON (za namiot dwu osobowy trzeba zapłacić 30 RON). Wzięliśmy sobie sąsiednie apartamenty z parą z Polski i poszliśmy na wieczorny spacer na wzgórze. Niestety zamek był już zamknięty dla zwiedzających ale i tak warto było się wdrapać na szczyt aby móc podziwiać piękną panoramę na zapadające w noc domostwa. Po powrocie na camping przygotowaliśmy wspólną kolację i nasza zaprzyjaźniona para raczyła nas także whisky i nalewką. Żyć nie umierać. Na dobranoc umówiliśmy się na poranne zwiedzanie zamku chłopskiego.

Poranek w bukaresztańskim apartamencie
Ostatnia herbata w Bukareszcie
Abmulancem do Ploiesti Na dworcu Nord w Ploiesti
Wycieczka szkolna ;)
Zamek Peles w Sinaia
Zamek Peles - na dziedzincu
Zamek Peles
Zamek Peles 2 Zamek Peles - nowa rzeźbiona figura
Zamek Peles w leżeniu bokiem Zamek Peles i właściciele
Zamek Pelisor Przedmieścia Rasnov
Zamek na wgórzu w Rasnov Zamek na wgórzu w Rasnov 2
Zamek na wgórzu w Rasnov - wieczorową porą Zamek na wgórzu w Rasnov - nocną porą

15 SIERPNIA (ŚRODA – DZIEŃ 13)

RASNOV – BRAN – BRASOV - SIGHISOARA

Wstaliśmy wcześniej aby nie nadużywać czasu G. i J., którzy, z tego co się dowiedliśmy, lubią wstać o świcie i ruszać w dalszą podróż. Ponownie wdrapaliśmy się na szczyt, tym razem już udostępniono nam średniowieczną twierdzę i mogliśmy po drobnej opłacie ruszyć średniowiecznymi uliczkami. Warto wspomnieć o studni o głębokości 143 metrów, którą drążyli tureccy więźniowie. Obiecano im po dokopaniu się do wody – wolność. Trwało to kilkanaście lat, a czy dotrzymano danego im słowa, tego się nie dowiedzieliśmy. Obejrzeliśmy zbiory muzealne oraz weszliśmy na szczyt zamku, gdzie można podziwiać panoramę w 360o.
Kolejnym naszym celem po wymeldowaniu się z campingu w Rasnov był zamek Draculi w Bran. Tak jak ostrzegały nas przewodniki okazał się on komercyjną atrakcją. Mnóstwo ludzi, długi czas oczekiwania na wejście, wszystko zniechęcało nas i pchało do odwrotu. Jednak trzeba zobaczyć gdzie przebywał okrutny władca w Transylwanii. Jego siedziba wypadła blado w porównaniu z chłopskim zamkiem, który wiedzieliśmy w Rasnov i nie miała żadnych szans przy pałacu królów Rumuńskich. Obeszliśmy wnętrza budowli według drogowskazów i udaliśmy się do samochodu oczekujących już na nas Polaków.
Postanowiliśmy pożegnać się z G. i J. w Brasov i skorzystać tylko jeszcze z ich dobroci, czyli transferu do tego miasta. Para wybrała dłuższą drogę do miasta z nadzieją napotkania na malownicze regiony. Nie pomylili się! Droga rzeczywiście była wspaniała – między innymi mijaliśmy bazy narciarskie i duże wzniesienia. A gdy dojeżdżaliśmy do Brasov zatrzymaliśmy się parkingach, z których roztaczał się bajkowy widok na miasto znajdujące się w dolinie. Po kilku minutach byliśmy już na dworcu i tam dziękując serdecznie naszym zaprzyjaźnionym Polakom rozstaliśmy się.
Zanieśliśmy bagaże do przechowalni (6 RON/plecak) i wybraliśmy pociąg, który miał nas zawieźć do Sighisoary. Mieliśmy dużo czasu na zwiedzanie Brasov. Miasto zdobyło nasze uznanie i spodobało nam się bardzo. Wędrowaliśmy po licznych uliczkach szukając budynków oznaczonych na przewodnikowej mapie. Zatrzymaliśmy się na dłużej na rynku i prześledziliśmy wszystkie wzmianki dotyczące Brasov. Z ciekawszych miejsc warto polecić czarny kościół, ukrytą za rynkiem cerkiew, najwęższą ulicę w Europie oraz fortecę z XVI wieku, na którą niestety trzeba się wspiąć. Miło spędziliśmy czas i powoli kierowaliśmy się w stronę dworca. Podjechaliśmy tam autobusem nr 4 (1,20 RON/os.).
Na dworcu zabraliśmy bagaże i kupiliśmy bilet do Sighisoary. Po chwili siedzieliśmy już w pociągu i oczekiwaliśmy kolejnej atrakcji. Następne miasto miało nam dostarczyć jeszcze więcej radości niż opuszczany właśnie Brasov.
Na miejsce dotarliśmy po godzinie 23. Zaczepił nas ludek oferujący nocleg ale grzecznie go spławiliśmy. Tak nam się początkowo wydawało! Mimo naszej wizyty w sklepie mężczyzna nadal na nas czekał, po czym ruszył kilka kroków za nami. Podejrzewaliśmy, że nie da nam spokoju i blisko średniowiecznego miasta na szczęście nasze drogi się rozeszły. Bez problemów dotarliśmy na nasz camping, który mieści się zaraz przy głównej ulicy Sighisoary. Ciekawy widok ukazał się nam gdy zobaczyliśmy na tej arterii reklamę terenu gdzie mogliśmy rozbić namiot. Po skręcie w bramę należało jeszcze przejść kilkadziesiąt metrów aż pojawiał się teren szkolny, z wzorowo przygotowanymi tarasami dla namiotów i pozostałych terenem umożliwiającym biwakowanie. Ceny także były bardzo przyjemnym zaskoczeniem. Za namiot 16 RON a za domek 30 RON. Nie zastanawialiśmy się długo i ponownie namiot mógł odpoczywać na gorsze czasy. Domek okazał się bardzo przyjemny i nie żałowaliśmy wyboru ani chwili. Zmęczeni jeszcze wynurzyliśmy się na miasto i obejrzeliśmy z zewnątrz atrakcję, którą mieliśmy zamiar zwiedzić dnia następnego. Położyliśmy się po północy z zamiarem spędzenia kolejnego dnia pod hasłem „Dnia Lenia”.

Śniadanie na kempingu pod zamkiem w Rasnov
Widok z chłopskiego zamku w Rasnov - na góry
Widok z chłopskiego zamku w Rasnov - na miasto Główny plac na zamku w Rasnov
Widok z chłopskiego zamku w Rasnov - na góry 2
Studnia (143 metry głębokości)
Widok z okna zamkowego
Tunel przejść
Skazana Skazany
Wdrapując się do górnego zamku Bran - krzyż przed zamkiem
Bran - zamek Draculi Bran - zamek Draculi 2
Bran - muzeum w zamku Bran - wieża zamku
Bran - wieża zamku 2 Bran - dziedziniec zamku
W drodze - pomiędzy Bran i Rasnov Widok na Brasov
Brasov - targ Brasov - targ 2
Brasov - cerkiew na rynku obok KFC Brasov - kamienica
Brasov - muzeum historyczne na rynku Brasov - ulica Republicii
Brasov - brama Schei B-dul Eroilor
Najwęższa ulica Europy (ul. Sznurowa) Wilczyca karmiąca
Braszowska cytadela Piwo Ciucas w braszowskiej cytadeli
Wieża zegarowa w Sighisoarze nocą Schody średniowiecznego miasta w Sighisoarze
Sighisoara - ul. Consilul Europei Wejście na kemping - ul. 1 Decembrie 1918

16 SIERPNIA (CZWATEK – DZIEŃ 14)

SIGISHOARA

I tak rozpoczął się ten leniwy dzień około godziny 10. Wybraliśmy się na bazar po produkty na śniadanie, po czym na jednym z zacienionych tarasów na naszym campingu zrobiliśmy sobie piknik. Pysznie było! Następnie ruszyliśmy na podbój średniowiecznego miasta.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w wieży zegarowej. Tam też mieści się muzeum a z samego szczytu można podziwiać panoramę okolicy. Z pewnością warto zapłacić małą sumę (2,50 RON/os.) by skorzystać z tych atrakcji, w przeciwieństwie do kolejnego muzeum tortur (3 RON/os.), gdzie w jednym małym pomieszczeniu mieszczą się mało straszne urządzenia do pastwienia się nad ludźmi. Usiedliśmy w pobliżu domu Draculi, który zamienił się w restaurację i prześledziliśmy przewodnikowy opis. Przechodziliśmy także obok „najpiękniejszej” kamienicy „Pod Jeleniami”, a następnie skręciliśmy w stronę szkolnych schodów. Współczujemy uczniom, gdyż pokonanie codziennie tylu stopni zachęca raczej do pójścia na wagary niż na lekcję. Ale na górze czekał na nas kościół i cmentarz usytuowane na samym szczycie. W drodze powrotnej na dół średniowiecznego miasta znaleźliśmy bardzo przyjemną restauracyjkę. Zamówiliśmy po orzeźwiającym napoju i pożywnym ciastku wypoczywają jednocześnie po wyczerpującej bieganinie po schodach. Poszwędaliśmy się jeszcze po średniowiecznej Sighisoarze, zaglądając w miejsca nieco mniej estetyczne, po czym wróciliśmy na camping aby coś przegryźć.
Wieczorem wybraliśmy się na spacer na camping „Vila Franka”, skąd miał roztaczać się piękny widok na całe miasto. Nie radzimy wybierać się tam z plecakami, gdyż droga jest dosyć długa a poza tym dosyć stroma. Może to zniechęcić wędrowców albo zasugerować wykręcenie numeru po taksówkę. Ale jedno jest pewne – warto tam zajrzeć! Widok rzeczywiście jest piękny a ceny w restauracji dosyć niskie. Zakosztowaliśmy trochę tej panoramy i o zmroku postanowiliśmy z naszą przewodnią latarką ruszyć na dół. Spotkaliśmy po drodze Polaków, którzy byli przejazdem w Rumunii i kierowali się do Stambułu. Zamieniliśmy kilka słów i życzyliśmy sobie udanej podróży. Pora wracać. Ciemno, dziwne odgłosy z lasu i gdyby nie nasza latarka moglibyśmy się bać w tych okolicznościach przyrody… Ale sprawnie, bo z górki, przedostaliśmy się na dół i po godzinie spaceru byliśmy już w centrum Sighisoary. Postanowiliśmy wstać bardzo wcześnie, więc szybka toaleta i po kilku minutach spaliśmy jak susły.

 
Sighisoara - domek na kempingu
Kemping Vila Franka na wzgórzu
Sighisoara - widok na wieże średniowiecznego miasta Sighisoara - miasto na wzgórzu
Cerkiwe Iliare Chendi
Śniadanie na trawce (kemping)
Pyszny melonik
Sighisoara - Hotel Steua
Widok z wieży zegarowej Widok z wiezy zegarowej 2
Na wieży zegarowej Dom pod Jeleniem
Wieża zegarowa i Dom Drakuli Figurki w sklepie
Klimatyczna restauracja w średniowiecznym mieście Ulicami średniowiecznego miasta
Sighisoara - miasto na wzgórzu Vila Franka - widok na Sighisoarę
Vila Franka - widok na Sighisoarę 2 Vila Franka - w restauracji


17 SIERPNIA (PIĄTEK – DZIEŃ 15)

SIGHISOARA – SIBIU

Wstaliśmy bardzo wcześnie bo bus, który miał nas zabrać do Sibiu, odjeżdżał o godzinie ósmej. Wszystko znowu przebiegało bez zarzutu – dostaliśmy się na dworzec na czas, by po chwili pędzić już do kolejnej miejscowości. Dotarliśmy tam dosyć wcześnie i znowu wykonaliśmy manewr z bagażami. Tym razem w okienku siedział dziwnie zgryźliwy pan, ale mimo wszystko powierzyliśmy mu nasz dobytek. Miły pan z informacji, ten sam któremu zostawialiśmy bagaże, nie był skory do pomocy przy kupowaniu biletów. Nawet nie zajrzał do komputera. Coż – i tak z naszych kalkulacji wynikało, że żaden pociąg do Oradei i do Cluj nie jedzie w tych godzinach co trzeba. Poszliśmy więc na dworzec autobusowy i kupiliśmy bilety na autobus, na godzinę 15, po czym ruszyliśmy w kierunku centrum.
Sibiu to kulturalna stolica Europy 2007! Mimo to nasze napojone umysły ostatnimi atrakcjami nie wprawiały się w nastrój zachwytu. Wszystko odbieraliśmy nieco zdystansowani i może nawet delikatnie znużeni. Rynek, kościoły, narodowe muzeum w Sibiu, wszystko zwiedzaliśmy sumiennie ale brak było już takiego entuzjazmu, jak na przykład w Brasov. Momentem zwrotnym była wieża przykościelna, punkt widokowy. Znaleźliśmy się na jej szczycie dokładnie w południe i oprócz widoków mogliśmy zachwycać się dźwiękową ucztą dzwonu. Stanęliśmy nawet na metalowej konstrukcji, do której przyczepiony był ów dzwon i razem z nim rozbujaliśmy się w prawo i lewo! Wspaniale! Oczywiście widok z wieży także powalał na kolana, więc ponownie nasze emocje były na wysokich obrotach. Na dole udało nam się zdążyć na mszę odprawianą w wąskim gronie w języku niemieckim.
Dalsza część zwiedzania to między innymi most kłamców, sukiennice, pasaż schodów oraz targ. Znowu szwędaliśmy się z nadzieją natrafienia na nie lada atrakcję. Aż nastał moment powrotu na dworzec, skąd mieliśmy udać się do Cluj-Napoca. Niestety nasz bus uległ jakieś awarii i musieliśmy czekać blisko godzinę aż podstawią kolejny środek transportu.

SIBIU – CLUJ-NAPOCA

Z opóźnieniem ruszyliśmy w stronę granicy. Po drodze mijaliśmy ciekawe górskie kombinacje i grzaliśmy się w skwarze busowym. Mało pomagała spódnica wywieszana zamiast zasłonek, a kierowca także się nie spieszył i załatwiał po drodze jakieś swoje dziwne interesy (np. przewoził komuś garnitur za 5 RON oraz dziwne pakunki, które zajęły cały luk bagażowy).

CLUJ-NAPOCA - ORADEA

Do Cluj-Napoca dotarliśmy dopiero około godziny 20. Uciekł nam tani pociąg do Oradea dosłownie sprzed nosa. Następny był już dużo droższy IC, ale nie ryzykowaliśmy szukania busa i kupiliśmy bilety na dworcu. Jeszcze szybkie zakupy i ruszamy na peron. A tam atrakcja! Pewien Rom chciał nas trochę odciążyć z gotówki. Ale czujność tym razem nie pozwoliła wywieźć nas na manowce. Przysiadł się do sąsiedniej ławki i udał, że znalazł złoty pierścień. Stwierdził, że nie pasuje mu do jego srebrnej kolekcji na szyi i dłoni, więc z chęcią nam odda – więc oddał, po czym próbował nas skłonić do podarowaniu mu w zamian kilka € na alkohol. Oddaliśmy czym prędzej pierścień i obserwowaliśmy kolejne próby wycyganienia pieniędzy od innych turystów na sąsiednich peronach (znowu się schylał ze „znalezionym” pierścieniem). Wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy. Kolejny śmieszny incydent dotyczył cyganek, które za żadne skarby nie chciały nikogo wpuścić do przedziału. A że wszędzie były miejscówki to nie mieliśmy wątpliwości, że miejsca należą do nas. Gdy przedział zapełnił się całkowicie cyganki wyniosły się w poszukiwaniu pustego pomieszczenia. Dalsza część drogi upłynęła już bez zgrzytu i tuż przed północą zameldowaliśmy się w Oradei.
Z przewodnika wynikało, że najbliższa tania możliwość noclegu znajduje się w pobliżu stacji. Mimo później godziny miasto tętniło życiem. A my pałaliśmy chęcią udania się na zasłużony wypoczynek. Szybko dotarliśmy do wybranego przez nas internatu Caritasu, a przynajmniej pod wskazany w przewodniku adres. Pukamy, stukamy, walimy w drzwi i cisza. Po pół godzinnym hałasowaniu, gdy już bliscy byliśmy złożenia broni i udania się do centrum do kolejnego internatu, jakiś pobliski mieszkaniec wytłumaczył nam, że internat znajduje się pod numerem 21! (nic na to nie wskazywało – żadnych informacji na drzwiach) Cudnie! Za chwilę byliśmy już w środku i wypisywaliśmy kartę meldunkową. Starszy pan zaprowadził nas na górę i oczom naszym ukazało się wielkie pomieszczenie z siedmioma piętrowymi łóżkami, wysokie na cztery metry. Wybraliśmy sobie posłania i po obejrzeniu całego piętra, w tym toalet i prysznicy (i skorzystaniu z wymienionych), poszliśmy spać.

Sibiu - kulturalna stolica Europy 2007
Plac Mare - przybijamy piątki
Plac Mare Plac Mare - zabawy dzieci w fontannie
Plac Mare 2
Widok z wieży przy ewangelickim kościele
Ołtarz w kościele Jezuitów
Dzwon w wieży przy ewangelickim kościele
Widok z wieży przy ewangelickim kościele 2 Widok z wieży przy ewangelickim kościele 3
Widok z wieży przy ewangelickim kościele 4 Plac Mica
Dach kościoła ewangelickiego Most Kłamców
Na targu (plac Cibin) Piękna cerkiew
Spacerem po zakamarkach Sibiu Gruba baszta
Rozgrywki w parku Główna ulica Sibiu - ul. N. Balcescu
W drodze - między Alba Julia a Cluj-Napoca W Klużu na dworcu
W Klużu (kościół milenijny) Internat Caritasu w Oradea (ul. Canoncilor)


18 SIERPNIA (SOBOTA – DZIEŃ 16)

ORADEA – BORS – MISKOLC

Wstaliśmy wyspani jak rzadko podczas naszych podróży po Rumunii. Może dlatego, że była sobota, bo plan wywieszony na drzwiach nakazywał nam od godziny ósmej zajęcia w szkole. W internacie każdy z pewnością lubi sobotę! Zjedliśmy śniadanko, pożegnaliśmy się z nowym stróżem Caritasu i ruszyliśmy tramwajami w stronę granicy. Po przesiadce do tramwaju, który jeździł poza Oradea znaleźliśmy się siedem km przed granicą. Łapanie okazji nie przyniosło żadnego skutku, więc drogę tą przemierzyliśmy na piechotę. Po drodze wydaliśmy wszystkie pieniądze rumuńskie, skosztowaliśmy winogron i nazbieraliśmy trochę orzechów. Szliśmy cały ten odcinek z tym ciężkimi plecakami, ale najwidoczniej już byliśmy trochę wprawieni w taszczenie tobołów bo podróż ta nie była aż tak wyczerpująca. Po kontroli paszportowej zatrzymaliśmy się po stronie węgierskiej i z nadzieją machaliśmy przejeżdżającym obok nas autom.
Bardzo szybko zatrzymał się bus z rodzinką węgierską, wracającą z górskiej wyprawy w Rumunii i z chęcią zabrali nas na pokład. Nawiązała się przyjemna rozmowa i bardzo polubiliśmy tych przyjacielskich Węgrów. Byli tak uprzejmi, że zawieźli nas prawie do Miskolc, zbaczając tym samym z autostrady, którą podążali do Budapesztu. Pomachaliśmy im na odjezdne i migiem złapaliśmy kolejną okazję. Tym razem para młodych ludzi nie odstawała od poznanej tego dnia węgierskiej uczynności. Zawieźli nas na sam dworzec, z którego mieliśmy ruszyć w dalszą drogę do Polski. Bardzo szybko i za darmo dostaliśmy się do Miskolc. Mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu do odjazdu. Kupiliśmy bilety na pociąg (Miskolc – Kosice po 1225 FT/os.) oraz komunikacji miejskiej (180 FT/bilet) i pojechaliśmy do centrum. Znaleźliśmy uroczy rynek i równie przyjemną restauracyjkę, gdzie posililiśmy się węgierskim gulaszem oraz skosztowaliśmy piwa Borsodi. Wszystko nam smakowało i rachunek okazał się bardzo niski. Na rynku mieliśmy okazję obserwować parę młodą i gości weselnych robiących sobie pamiątkowe zdjęcia oraz fontannę, która zsynchronizowana z utworami muzyki klasycznej dawała ciekawy efekt. Około godziny 18 ruszyliśmy z powrotem na dworzec. Do pociągu mieliśmy jeszcze trzy godziny i sporo forintów w portfelu. Zakupy były więc koniecznością. Przytaszczyliśmy całą siatkę łakoci i innych artykułów, które miały nam uprzyjemnić drogę powrotną. Jeden z tych artykułów wpadł w oko miejscowym paniom i chciały abyśmy się nimi podzielili. Śmieszny dialog wywiązał się a gdy brakowało słów pani sugestywnie uderzała się krawędzią ręki w szyję aby uzmysłowić nam jej zamiary.
Pociąg podjechał z 10 minutowym opóźnieniem ale dzięki temu mogliśmy dłużej pogawędzić z paniami wracającymi z wypoczynku na Węgrzech. Wsiedliśmy do pociągu, zajęliśmy cały przedział dla siebie i póki się wszyscy nie usadowili udawaliśmy, że śpimy. W sumie nie było to koniecznością bo sporo przedziałów było wolnych ale woleliśmy nie ryzykować zakłócania naszego cennego spokoju przez intruzów.

Sala sypialna w internacie w Oradea
Węgry - przy zjeździe z autostrady
Miskolc Miskolc 2
Miskolc 3
Miskolc - z bagażami
Miskolc - grająca fontanna
Miskolc 4
Dworzec w Miskolc Miskolc - czekając na pociąg do Polski



19 SIERPNIA (NIEDZIELA – DZIEŃ 17)

MISKOLC – KOSICE – KRAKÓW - WARSZAWA

Szkoda tylko, że nasz sen był zakłócany. Ciągłe kontrole biletów, kontrole paszportowe, nie pozwalały nam na spokojne drzemanie. Wciąż byliśmy sami w przedziale, więc mogliśmy chociaż próbować usnąć po zamknięciu się od środka. Nad ranem dotarliśmy do Krakowa nieco spóźnieni, przez co nie zdążyliśmy na pociąg odjeżdżający o godzinie 6. Kupiliśmy brakujące nam miejscówki na kolejny o 7 (25 PLN/os.) i czekaliśmy na powrót do stolicy. Piękny pociąg mknął na drodze Kraków-Warszawa i przed 10 byliśmy już na miejscu. KONIEC!

Sen w IC Kraków-Warszawy
Drzemanie w IC Kraków-Warszawa

wzor



Showcases

Background Image

Header Color

:

Content Color

:

DMC Firewall is a Joomla Security extension!