- Szczegóły
-
Kategoria: 23. Wenezuela
-
Odsłony: 4657
3-6 styczeń 2015 roku (878-881 dzień)
... czyli ręce do góry
Coro to podobno najładniejsze kolonialne miasteczko w Wenezueli. Jeżeli to jest najładniejsze to nie ma zupełnie sensu odwiedzać pozostałych. Oczywiście jest trochę ładnych uliczek, ale miasteczka kolumbijskie mają o wiele więcej do zaoferowania. Poza tym jakoś tak tu pusto, co akurat nam nie przeszkadza, tyle, że na starówce nie ma za bardzo gdzie zjeść czy napić się kawy. Za to przy naszym hotelu znaleźliśmy fajną piekarnię z prawdziwym espresso, co znaczenie ma podwójne zważywszy, że Krzysiek postanowił umacniać się w swoim nowym nałogu. Skoro miasteczko niewiele oferuje skoczyliśmy na przejażdżkę na plażę. Świeże wspomnienia z Morrocoy z pogardą kazały nam jednak patrzeć na szarobury piasek, wodę i śmieci. Wydmy za miasteczkiem za to całkiem fajne.
Pożegnanie Wenezueli to też koniec pewnego ważnego etapu w naszej podróży. Ostatni nocleg to też ostatnie odcinki „W imię miłości” – naszej ulubionej, i jedynej, którą oglądaliśmy, telenoweli meksykańskiej. Zaczęliśmy pod pretekstem nauki hiszpańskiego, ale już po kilkunastu odcinkach życie uciśnionej Palomy i uciskającej ciotki Carloty stały się naszym życiem. Wszystko skończyło się dobrze. Ciotka Carlota została ukarana, a Paloma stanęła przed ołtarzem z Emiliano. Nam się bardziej podobał Gabriel, ale zastrzeliła go ciotka Carlota. Nie jest to jednak w ogóle smutne bo i tak lekarze dawali mu miesiąc życia. Po tej opowieści już na pewno nikogo nie dziwi jak dwoje wykształconych i w miarę ogarniętych ludzi, w tym jeden chłop, mogło obejrzeć 170 odcinków po 40 minut każdy typowej, pełnej dramatyzmu i emocji, za to pozbawionej logiki, telenoweli.
Z Coro mamy już blisko do granicy. Trochę już się cieszymy, że wyjeżdżamy z Wenezueli, bo choć można tu odetchnąć finansowo to jednak ludzie żyją w ciągłym zagrożeniu, bez przerwy nas ostrzegają, żyją za zasiekami, murami i drutami kolczastymi. Żeby jeszcze w tym wszystkim byli mili i przyjaźni. Niestety, to pierwszy kraj, gdzie nie lubimy ludzi. Są opryskliwi i często wredni.
Wysoka przestępczość nie oznacza, że na każdym kroku czyha bandyta. A jednak czyha. Nie na rogu, ale odcinku pomiędzy urzędem celnym a urzędem imigracyjnym, skróconym jeszcze przez dwa policyjne punkty kontrolne. Długo zastanawialiśmy się czy w ogóle przyznawać się do tego. W ostatnim wpisie z Kolumbii pisaliśmy, że do Wenezueli wjeżdżamy z obawami, ale jednak wjeżdżamy bo choć zło się dzieje na świecie to zawsze przydarza się innym. Pisząc to wiedzieliśmy już, że może przydarzyć się i nam. Dobrze wiemy, że kolejni, którzy to przeczytają zareagują tak jak my do tej pory, że bez przesady, pewnie popełnili jakieś błędy. Jak był nasz błąd? Do tej pory nie wiemy.
Może jednak od początku. Chcieliśmy uniknąć późnego przekraczania granicy i jazdy po nocy, więc na ostatni nocleg zatrzymujemy się w ostatnim przed granicą miasteczku. Z samego rana zatrzymaliśmy się jeszcze na rynku na małe zakupy, gdzie kilku policjantów ostrzegało nas, żeby na drodze do granicy nigdzie się nie zatrzymywać i z nikim nie rozmawiać. W zasadzie tak zrobiliśmy w końcu jednak musieliśmy zatrzymać się w urzędzie celnym, żeby wbili nam do paszportów wyjazd motorów. Trochę dalej miał być urząd imigracyjny, więc paszporty, które do tej pory chowaliśmy pod ubraniem, i dokumenty motorowe wrzuciliśmy luzem do plecaka. I tu zaczęła się historia jak z filmu. Droga była dość dziurawa więc nie jechaliśmy zbyt szybko (to był jedyny błąd z naszej strony). Nagle tuż przed moim nosem zobaczyłam, że Krzysiek ostro hamuje i prawie wywala się na motorze. Jednocześnie z prawej strony widzę dwóch chłopaków na motorze a jeden celuje do Krzyśka z broni i to nie z jakiegoś byle pistoleciku, ale wielkiego srebrnego gnata (nasze wersje się tu zgadzają, więc to chyba nie strach wyolbrzymił rozmiary). To czego nie widziałam to to, że wyprzedzili nas chwilę wcześniej, zwolnili i oglądali się co chwilę. Nagle jeden wyciągnął broń i zaczął coś wykrzykiwać i wtedy Krzysiek zahamował. Oni w tym czasie już się zatrzymali i jeden zaczął zsiadać z motoru. Nie spodziewali się jednak, że motor Krzyśka wpadnie w poślizg i prawie się na nich wywróci. To ich trochę zbiło z tropu Tu zadziałał instynkt. Nie było kalkulacji, ani bohaterstwa, ani krztyny chojrakowania. Zwykły odruch, żeby wykorzystać, że oni już się zatrzymali, a my jeszcze jedziemy. Przycisnęliśmy gaz, pochyliliśmy się nisko (to też odruch i wiara, że nasze ruskie torby zatrzymają ewentualną kulkę) i już nie patrząc na dziury i śpiących policjantów zapieprzaliśmy przed siebie, byle do kolejnego punktu kontrolnego. W lusterku tylko widzieliśmy, że gość mierzy jeszcze w naszym kierunku, ale na szczęście za nami nie jadą. Przy okazji okazało się, że z naszych maszyn da się wycisnąć dużo więcej niż nam się wydawało.
Później próbując złożyć to co się stało do kupy stwierdziliśmy, że mierzyli ewidentnie w Krzyśka i nawet nie próbowali mnie zatrzymać. Najwyraźniej miała to być szybka akcja i uznali, że to co cenne mamy w małym plecaczku. W tym wypadku to co cenne dla nas czyli paszporty i papiery faktycznie tam było, ale poza aparatem całą resztę mieliśmy pokitraną w staniku, butach czy gaciach, więc raczej by się chłopaki nie obłowiły.
W końcu dojechaliśmy do punktu kontrolnego i zaczęliśmy krzyczeć, żeby szybko jechali w tamtą stronę bo właśnie dwóch gości próbowało nas obrabować. Ludzie w kontrolowanej właśnie ciężarówce dołączyli się do nas, a wojskowi ze stoickim spokojem przekazali informacje przejeżdżającej właśnie policji. Zrewidowali przy nas jednego gościa bo zdaje się, że ten z bronią został gdzieś w krzakach, a ten drugi za nami pojechał i za kontrolą zawrócił. Wszystko działo się jednak tak szybko, że w ogóle nie pamiętamy jak ci goście wyglądali. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia bo jeżeli ktoś robi coś takiego pod nosem policji i wojska ewidentnie odpala im stosowną działkę.
W urzędzie imigracyjnym na pytania urzędnika czy zapłaciliśmy opłatę wyjazdową i informację, że po znaczki trzeba się wrócić, wywaliłam całą swoją złość krzycząc, że sam może sobie po nie pojechać, że właśnie tam chcieli mnie obrabować i że chce natychmiast wyjechać z tego bandyckiego kraju. Wyjazd wcale nas nie uspokoił, więc już po stronie kolumbijskiej zaczepiłam dwóch motocyklistów czy dla bezpieczeństwa możemy się do nich dołączyć.
Teraz kiedy to piszę minęło już kilka tygodni. Jest w porządku, znowu wróciła nam wiara, że świat jest jednak bezpieczny, chociaż zło się zdarza.
Pożegnanie z hotelowymi sąsiadami w Morrocoy. |
Docieramy do opustoszałego Coro. |
Wszyscy na noworocznych wakacjach, więc czujemy się trochę nieswojo. |
Coro to była stolica Wenezueli. Przechadzamy się po reprezentacyjnej ulicy Zamora w pobliżu Iglesia De San Francisco. |
Coro znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. |
Trochę nowoczesnego grafitti wśród kolonialnych budynków. |
Catedral De Coro przy parku Plaza Bolívar. |
W Muzeum Sztuki natrafiliśmy na trupę klaunów z opuchniętymi odnóżami. |
Słuchowisko - proszę nie przeszkadzać. |
To tu raczyliśmy się empanadami z serem i szynką oraz kawką. W Wenezueli każdy motocyklista musi mieć kamizelkę z odblaskowymi numerami rejestracyjnymi. |
Tuż za miastem pustynny Park Narodowy Médanos de Coro. |
A na pustyni dzikie osiołki. |
Plaża w Adicora |
Península de Paraguaná gwarantuje dobre warunki dla kitesurfingowców. |
Po Morrocoy nie liczyliśmy na wiele, ale jednak na trochę więcej. Przynajmniej można poszaleć na motorach po plaży. |
Adicora i latarnia morska. |
W drodze powrotnej do Coro pohasaliśmy trochę po wydmach. |
Wydmy mają nawet 30 m wysokości. |
Park Médanos de Coro to taka mini-Sahara. To jedyne pustynne tereny w Wenezueli. |
Médanos de Coro |
Oj parzyło trochę w stópki. |
To się nazywa piaskownica! |
Na spacerze po Coro. |
Telekomunikacja Wenezuelska |
Casa de las Ventanas de Hierro |
Casa de las Ventanas de Hierro |
Modelka |
Ostatni przystanek w Wenezueli to San Rafael de El Moján. |
Zerwał się wicher. |
Na horyzoncie Isla de Toas |
Życie już nigdy nie będzie takie samo. Koniec przygody z "En nobre del Amor". Żegnaj Carloto! Żegnaj Palomo! Żegnaj Emiliano! Chlip... Chlip... Chlip... |
Nowe osiedle na wodzie w San Rafael. |
Na lądzie miejscami nie wygląda to miasteczko zbyt okazale. Wracamy do Kolumbii... Ale zanim przekroczyliśmy granicę: "Ręce do góry!" |
Garść praktyczna: > Coro - hotel na Av. Miranda - 800 BsF - pokój 2os./z łazienką/klimatyzacją/WiFi; > nocleg w San Rafael de El Moján - 1200 BsF za dwupokojowy apartament w Posada Suiza; > do granicy z Kolumbią duże korki i bandyci. |