22-27 marca 2015 roku (955-960 dzień)
... czyli u Państwa Miśków za piecem
Pierwszy raz od 2 lat i 8 miesięcy stanęliśmy na Starym Kontynencie. Wydawało się, że po takim czasie nasze serca stwardniały i tak łatwo się nie wzruszamy, a tu przy powitaniu na lotnisku babskiej części łzy poleciały jak trzeba. W końcu znowu na żywo widzę się z siostrą. Na tydzień bunkrujemy się w Stevenage, miasteczku pod Londynem i tam spędzamy czas typowo rodzinnie. Tylko rodzina nam się trochę zmieniła. Przed wyjazdem Kacper był jeszcze dzieciaczkiem, a teraz góruje nad ciocią jakieś dwadzieścia centymetrów. Patka trochę bardziej przypomina Patkę sprzed wyjazdu, ale w czasie naszego pobytu pierwszy raz sama pojechała na wycieczkę szkolną. Tylko Mira z Adamem wyglądają coraz młodziej, angielskie powietrze im służy.
Tu już nie jesteśmy nastawieni na zwiedzanie. Raczej gadamy, spacerujemy, gotujemy, a wieczorkiem testujemy nową zabawkę Adama, czyli wrzucamy mięcho na ruszt. Minus jest taki, że mnie dopadło przeziębienie, chociaż przez całą podroż nie zachorowałam ani razu. Tak jakby organizm poczuł, że już można, że tutaj się mną zaopiekują i można trochę pomarudzić. Organizm miał rację. Siostra zaopiekowała się, napoiła herbatkami z imbirem i nakarmiła kanapeczkami z czosnkiem. Jak chorować to tylko tak!
Podróż nadal jednak trwa więc mimo zasmarkanego nosa robimy sobie wycieczkę do Windsoru a kolejnego dnia do Londynu. Tu też pierwszy raz do nas dociera, że to koniec, że to ostatni punkt na naszej mapie, że nie będzie już hosteli, namiotu i gotowania na maszynce. Nie będzie kolonialnych miasteczek, karaibskich plaż i monumentalnych gór. Nie będzie przez jakiś czas, bo na razie sami jeszcze nie wiemy co będzie.